San Francisco to miasto, które ma tyle uroku, że można zwiedzać je wiele razy i ciągle się nie nudzi. Szczególnie, że postanowiliśmy nie trzymać się szlaków opisanych w przewodniku, tylko pospacerować uliczkami i „poczuć klimat” miasta. Zaczęliśmy od wędrówki wśród wieżowców w kierunku przystani, nad zatokę, wśród ‘ochów’ i ’achów’ ilustrujących zafascynowanie dziewczyn nad gabarytami amerykańskich tyłków, które- tu Ameryki nie odkryjemy- znacząco różnią się od europejskich. Następnie ulicami tak stromymi, że chodnik trzeba było zamienić na schody ruszyliśmy w kierunku china town, które charakteryzuje się tym, że niczym nie różni się od wszystkich innych takich miejscach na świecie: bród, smród i tandetne plastikowe parasolki. No i angielski przestał być językiem powszechnie obowiązującym. Tylko wszechobecny dolar nadal króluje.
W połowie drogi na szczyt zdecydowaliśmy, że jej resztę przebędziemy cable-car’em, czyli słynnym, ciągniętym przez linię tramwajem. Ku naszemu wielkiemu niezadowoleniu dostało nam się miejsce w środku i tylko dzięki naszemu polskiemu sprytowi udało nam się dopchać do najfajniejszych miejsc na zewnątrz pojazdu i dopiero teraz poczuliśmy, że jesteśmy w San Fran!
Widok wart był zachodu – szczyty wieżowców, w tym słynnej Transamerica Piramid na tle granatowej zatoki z migoczącym w oddali Alcatraz robił wrażenie.
Po takiej wspinaczce dziewczyny postanowiły się trochę „odchamić” w muzeum sztuki współczesnej, my natomiast wręcz przeciwnie – udaliśmy się na zakupy :) Gdy wszyscy stwierdziliśmy, że nie zrobimy ani jednego kroku więcej, doczłapaliśmy się do samochodu by zobaczyć ukrytą perłę miasta, czyli mozaikowe schody. I tu zaczęły się schody, gdyż dojazd okazał się wyjątkowo zawiły – tam, gdzie GPS kazał nam jechać prosto wyrosła przed nami ściana szeregowców. Dla nas nie ma jednak rzeczy niemożliwych i po kilkunastu minutach kluczenia dotarliśmy na miejsce i daliśmy się miło zaskoczyć : w cichej dzielnicy, pomiędzy pastelowymi przycupniętymi domkami ukazało nam się dzieło sztuki, niemałe, bo liczące co najmniej ze sto stopni. Mimo, iż nasze nogi bardzo protestowały, zaczęliśmy wspinaczkę, a naszym oczom ukazywał się coraz to piękniejszy widok na ocean.