Hearst castle był jedynym niezrealizowanym punktem naszej wycieczki do Kalifornii trzy lata temu. Tym razem postanowiliśmy uzupełnić tę lukę i pomimo sporych trudności wczesnym rankiem stanęliśmy u stóp tej niezwykłej posiadłości milionera i ekscentryka, magnata prasowego- Williama Randolfa Hearsta.
Plan zbudowania rezydencji wzorowanej na włoskim renesansie zrodził się podczas półtorarocznej podróży po Europie, którą odbył ze swoją matką gdy był dziesięcioletnim chłopcem. To wtedy zrodziła się w nim również pasja kolekcjonerska- zbierał antyki i cenne dzieła sztuki, którymi następnie udekorował swój zamek.
Swoje marzenie zaczął realizować gdy odziedziczył ranczo o powierzchni ponad 700 km2 położone na wzgórzach z widokiem na ocean. Budowa zajęła aż piętnaście lat, gdyż Hearst nie znosił kompromisów, chciał by rzeczywistość odzwierciedlała jego wizję i wielokrotnie miesiące prac szły na marne. Co ciekawe architektem czuwającym nad całością prac była kobieta- Julian Morgan- pierwsza licencjonowana pani architekt w Kalifornii. Zatrudnienie jej w czasach, kiedy kobiety nie miały jeszcze prawa głosu było śmiałym przedsięwzięciem.
Wysiłek został jednak nagrodzony: powstało miejsce, w którym spotykały się największe sławy tego świata, a zaproszenie na tu weekend było ogromną nobilitacją. Oprócz gwiazd kina i teatru słynnych pisarzy i dziennikarzy, goszczono tu również wielu polityków. Jednym z gości był Ignacy Paderewski. Goście do swojej dyspozycji mieli trzy domy gościnne, korty, baseny i największe na świecie prywatne… zoo z niedźwiedziami polarnymi, zebrami i kangurami.
La casa grande, czyli główna posiadłość ze swoimi dwoma potężnymi wieżami wygląda niczym hiszpańska katedra. Magia zaczyna się jednak z momentem przekroczenia progu. Wkraczamy w świat średniowiecznych figurek świętych, renesansowych gobelinów i płócien przedstawiających sceny polowań, herbów, sreber i ścian ozdobionych…zabytkowymi kościelnymi stallami. Wśród tego rozmieszczono współczesne (jak na tamte czasy) meble, tworząc jedyną w swoim rodzaju mieszankę wybuchową, którą ogląda się z otwartą buzią.
Na wybrzeżu, niedaleko Hearst castle znaleźliśmy kolejną atrakcję: kolonię słoni morskich- potężnych, ważących aż do dwóch ton fok, które wylegują się na plaży, posypując piaskiem i wydając z siebie odgłosy, które co wrażliwszych mogłyby wprawić w zakłopotanie. Jeszcze kilkanaście lat temu gatunkowi temu groziło wymarcie, teraz, dzięki federalnemu programowi ochrony, słonie morskie mają się dobrze, zasiedlają coraz to kolejne plaże i szybko zwiększają swoją populację.
Krętymi drogami Big Sur, według Amerykanów, najpiękniejszego wybrzeża na świecie, podziwiając szmaragdowe, bezkresne wody oceanu kierowaliśmy się ku ostatniej atrakcji dnia dzisiejszego, czyli zachodowi słońca na Golden Gate. Niestety pogpoda okazała się dla nas mało łaskawa i zarówno słońce, jak i spora część Golden Gate spowita była chmurami. Na samym moście, już tradycyjnie, wiatr niemalże urwał nam głowę, ale dzięki strojom „na cebulkę” daliśmy radę.
Wieczorem na własnej skórze przekonaliśmy się, że pomysł nie rezerwowania nolcelu w SF w weekend do najlepszych nie należałi po dwóch godzinach bezowocnych poszukiwań w samym mieście, wylądowaliśmy w bardzo klimatycznym motelu w Oakland, tuż obok knajpki „Chicken&Waffles”, gdzie serwują kurczka z… goframi. Kelnerka była mocno zdziwiona, że nie chcemy spróbować tego wyśmienitego połączenia…