Gwatemala to kraj powierzchniowo niewielki, jednak każda, nawet 40-kilometrowa podróż to wielogodzinna wyprawa. Dla usprawiedliwienia trzeba dodać, że Gwatemala jest bardzo górzysta, drogi są kręte i w rozbudowie. Pytanie czy są to nowe przedsięwzięcia czy są one „rozbudowywane” od początku swego istnienia.
Tak też było tym razem, przemieszczenie się z Panajachel do Chichicastenango zajęło nam sześć godzin. Co prawda sporo było w tym naszej winy, gdyż nie uwierzyliśmy panu ze złotymi zębami, że jedyna możliwość dotarcia na miejsce to podróż dwoma chcikenbusami z przesiadką. Uparliśmy się, że my wiemy lepiej i poczekamy na autobus bezpośredni. Jaka z tego może płynąć nauka? Ufajcie panom ze złotymi zębami! Gdy po trzech godzinach czekania, zrezygnowani poczłapaliśmy do niego z powrotem ten z rozbrajającym (i błyszczącym) uśmiechem poinformował nas, że teraz to już nie ma żadnego autobusu i jedyne co możemy zrobić to wziąć taksówkę. I w taki oto sposób przez trzy godziny czekaliśmy w podłej knajpie, wśród spalinowych oparów po to by wsiąść w taksówkę :)
Gdy dotarliśmy do „Chichi” ściemniało się już, a sklepikarze, którzy przyjechali na jutrzejszy rynek rozkładali się już wzdłuż głównych ulic miasteczka. To właśnie niedzielny i czwartkowy rynek- podobno największy w całej Ameryce Środkowej przyciąga zarówno miejscowych, jak i turystów niczym magnes. Kupić można wszystko od kolorowych, tradycyjnych indiańskich kocy, przez maczety, żywe kury aż po jedzenie wszelakiego rodzaju. My skusiliśmy się na truskawki sprzedawane nie na kilogramy tylko na „librę”- cały sprzęt ważący składał się z dwóch plastikowych miseczek przywiązanych sznurkiem do patyka, odważnikiem był kamień. Pani brała patyk w rękę, wkładała kamień do jednej z misek, profesjonalnie przymykała oko i odmierzała truskawki.
Ciekawy był również sposób podawania smażonego kurczaka z frytkami: pan wrzucił wszystko do plastikowego woreczka i zapytał się czy dolać tam jeszcze keczupu… Oprócz tego dużym powodzeniem cieszył się sok pomarańczowy z żółtkiem. Wśród tych wszystkich „pyszności” przechadzał się pan, który sprzedawał tetracyklinę i inne antybiotyki.
Kilka godzin wśród nawoływań handlarzy zdecydowanie nam wystarczyło i postanowiliśmy wejść na górę, by obejrzeć oryginalny, pradawny rytuał Majów, podczas którego składają oni ofiary. Po kilkunastu minutach wspinaczki wąską leśną ścieżką dotarliśmy na plac, na którym kilka grubych Gwatemalek paliło ogniska przed rzędem kamieni i krzyży, polewali go coca-colą, układali kwiaty, a w ogniskach palili kukurydzę. Przy tym śpiewały pieśni i modliły się. To się nazywa połączenie dawnych wierzeń z chrześcijaństwem…