Opuściwszy turystyczną Antiguę udaliśmy się do nie mniej turystycznej krainy – małych wioseczek położonych na brzegu jeziora Atitlan – otoczonego ze wszystkich stron wulkanami (ku niezadowoleniu Daniela nie były aktywne :) Przywitała nas ulewa taka, że klękajcie narody :) Do miejscowości, w której mieliśmy zarezerwowany nocleg najłatwiej dotrzeć motorówką. Łódeczka była mała, ale pan wyciskał z silnika siódme poty i po trzydziestu minutach przeprawy przez szmaragdową toń, byliśmy na miejscu. Już przez telefon ostrzeżono nas, by nie ufać nieznajomym, którzy będą chcieli nas podprowadzić do hotelu, gdyż nie są oni bezinteresowni i za swoje usługi każą sobie słono płacić. Nasz hotel, w którym wszystko od ścian począwszy, na kocach skończywszy było w kolorze blue, był na szczęście niedaleko przystani i dotarliśmy tam bez niczyjej pomocy.
Następnego dnia pogoda byłą wyśmienita i po śniadanku złożonym z chleba bananowego i melona, postanowiliśmy popływać po jeziorze kajakami. Po długich targach cenowych udało nam się w końcu wyruszyć. Przy brzegu jezioro było niestety zaśmiecone, gdy odpłynęliśmy jednak dalej, zobaczyliśmy cud: białe kamienie unoszące się na wodzie. Gdy podpłynęliśmy bliżej okazało się, że to najprawdziwszy, naturalny pumeks (wypróbowany empirycznie-działa!). Dalej od brzegu woda była krystalicznie czysta, cudownie chłodna i pomimo obaw jak wejdziemy z powrotem na kajak rzuciliśmy się w lazurową toń.
Po południu dziewczyny popłynęły oglądać sąsiednie wioseczki, my natomiast oddaliśmy się błogiemu lenistwu na tarasie.