Największą atrakcją okolic Antiguy są otaczające ją wulkany, w tym kilka- jak najsłynniejsza Pacaya, wciąż aktywnych. Wspinaczka na wulkan to jedna z tych rzeczy, dla których do Gwatemali się przyjeżdża.
Na wulkan wchodzi się oczywiście nie samemu, tylko z przewodnikiem, najczęściej jakimś lokalnym wieśniakiem mieszkającym na zboczach wulkanu. Nasz „guia” do rozmownych niestety nie należał i przez sześć godzin, które z nim spędziliśmy ograniczył się do dwóch komunikatów: „pauza” i „gruppo vamos”.
Droga na szczyt nie jest łatwa, pierwszy odcinek prowadzi wąską ścieżką przez las, drugi natomiast to wspinaczka po sypkiej, co chwilę osuwającej się spod nóg czarnej skale wulkanicznej, czyli po powstałym z lawy pumeksie. Nie trzeba dodawać, że cała droga była do tego bardzo stroma i amerykańska część naszej wycieczki po pięciu minutach marszu stwierdziła, że na pieszo to się nie da, że oni chcą koni. Na szczęście koni ci na wulkanie dostatek i „już” po piętnastu minutach wybrzydzania i wyszukiwania który konik najładniejszy, mogliśmy ruszyć dalej. Droga osuwała się spod stóp, pumeks wsypywał do butów, w powietrzu unosiła się chmura wulkanicznego pyłu, który wchodził we wszystkie dostępne otwory, wokół nas szalał wiatr. Ale gdy po godzinie wędrówki poczuliśmy dziwne ciepło byliśmy pewni: było warto. Tuż obok nas, spokojnym, majestatycznym strumieniem spływała najprawdziwsza, rozżarzona do czerwoności lawa. Wiatr był gorący niczym powietrze z suszarki, momentami tak bardzo, że aż spalił Danielowi włosy na nodze :)
Po takiej dawce wrażeń, czekały nas kolejne, niewiele mniejsze: zejście z wulkanu po zachodzie słońca. Sprzęt obowiązkowy: latarki i sporo odwagi lub mało wyobraźni :)