Meksyk zaskoczył nas zdecydowanie pozytywnie, spodziewaliśmy się większej biedy i dziczy. Z równie dużą ufnością po 13 godzinach w autobusie (ze specjalnymi VIP-owskimi miejscówkami najbliżej WC) wkroczyliśmy do Gwatemali. Dla niektórych z nas słowo ‘kongo’ nabrało zupełnie innego znaczenia. Po kilkudziesięciu minutach w przygranicznym mieście dostrzegliśmy jednak pewne elementy uporządkowania – już podczas kontroli na granicy pojawił się ‘kantor’ w postaci pana z plikiem pieniędzy od razu gotowego sprzedać nam quetzales po najlepszym kursie :) nie zdążyliśmy nawet zapytać, jak udać się na dworzec autobusowy, a już dwóch taksówkarzy-ryksiarzy zgarnęło nas oferując najtańszy serwis w mieście. Nie udało nam się jeszcze im zapłacić, nie wspominając o zabraniu bagaży, a naganiacz autobusowy ciągnął nas do swojego krążownika szos obiecując najszybszy transport do Escuintla – 150km w jedyne 4 godziny. Nie było szans mu odmówić, jako że zostaliśmy otoczeni przez pracowników sieci dystrybucyjnej (kilkanaście spoconych osób ładujących do naszego autobusu kartony z zupkami chińskimi, jajkami i lepiej nie zastanawiać się z czym jeszcze). Po pól godzinie ruszyliśmy (ku naszej uldze), tylko po to, aby za 5 min zatrzymać się na środku skrzyżowania i zgarnąć kolejne osoby udające się do ‘Guate’ czyli stolicy. Plus kolejną porcję zupek chińskich. Odetchnęliśmy, kiedy zaczęła się właściwa podróż – na środku autobusu stanął kaznodzieja, wygłosił 10-cio minutowe kazanie, pobłogosławił pasażerów i zebrał ofiarę No to jedziemy! Autobus bez klimatyzacji, pot się leje, a my nie zdążyliśmy kupić nic do picia ani jedzenia. Żaden problem – na każdym przystanku do autobusu wskakiwało ok. 10 osób z menu, którego nie powstydziłaby się żadna restauracja – od przekąsek, poprzez ciepłe dania, skończywszy na wodzie w workach i zimnych napojach – kolejny raz przykład wspaniałej organizacji :) po konsumpcji wszystkie naczynia oraz pozostałości jedzonka były wyrzucane bezpośrednio przez okno na ulicę – nie marnują czasu na szukanie koszy na śmieci :)
Po czterech godzinach w dzikim ryku silnika (biegi nie chciały wchodzić i czasami mieliśmy nadprogramowe hamowanie), dotarliśmy do Escuintla. I od razu dziękowaliśmy opatrzności, że pozwoliła nam wylądować tutaj za dnia. Moje prywatne piekło na ziemi. Żar, bród wprost nie do opisania, wszędzie tłumy różnorakich naganiaczy i powietrze tak gęste od spalin, że aż trudno oddychać. W tym momencie, chyba wszyscy i nie po raz pierwszy tego dnia, planowaliśmy już w myślach jak najszybciej wrócić do Meksyku. Na szczęście po pół godziny podjechał „chickenbus” i ruszyliśmy w stronę Antiguy.
Antigua, jak to określił Lonley planet, wygląda tak jakby wyglądała cała Gwatemala, gdyby na kilka lat trafiła pod zarząd Skandynawów. Ulice są czyste i bezpieczne (przynajmniej za dnia-nocą baliśmy się wychodzić), śmieci regularnie wywożone, wszędzie pełno kawiarenek, kolorowych sklepików z pamiątkami i turystów. Do tego przyjemny, rześki powiew wiaterku i od razu spojrzeliśmy na Gwatemalę łaskawszym wzrokiem.
Anitigua przez ponad 200 lat była kolonialną stolicą- aż do wielkiego trzęsienia ziemi, które zmiotło miasto z powierzchni ziemi. Wtedy też władze zdecydowały przenieść stolicę do Gwatemala City, a Antigua powoli podnosiła się z ruin. Tak skutecznie, że pod koniec lat siedemdziesiątych UNESCO wpisało ją na listę światowego dziedzictwa. W mieście pełno jest pięknych, osiemnastowiecznych kolonialnych kamieniczek, ruin i kościołów. Ale to nie urok miasta przyciąga tu co roku rzesze turystów. Coś zdecydowanie bardziej potężnego i przerażającego…