W Meksyku żeby dostać się nad morze trzeba swoje odcierpieć. Zastanawialiśmy się dlaczego busik na pokonanie dwustukilometrowego odcinka z Oaxacy w okolice Mazunte potrzebuje aż sześć godzin. Wystarczyło dziesięć minut górskiej drogi bez jednego odcinka prostego by wszystko stało się jasne. Tym razem niedobrze zrobiło się już wszystkim, no bo któż jest w stanie wytrzymać sześć godzin na roller coasterze?
W Pochutli - miejscowości, do której zostaliśmy podwiezieni tradycyjnym azjatyckim sposobem dopadła nas banda taksówkarzy oferując podwiezienie do Mazunte za „jedyne” 120 peso. Gdy my zaaferowane próbowałyśmy dowiedzieć się od nich czegoś więcej, kierowca naszego busika odciągnął Daniela na bok i im tylko wiadomym sposobem przekazał, że kilka ulic dalej jeździ znacznie tańsze „taxi colectivo”.
Czym jest taxi colectivo niestety już nie wyjaśnił, więc ruszyliśmy w poszukiwaniu tajemniczej instytucji. Po długim błądzeniu dotarliśmy na skrzyżowanie pełne oczekujących ludzi. Co jakiś czas podjeżdżała taksówka- zwyczajny samochód osobowy z napisem miejscowości na przedniej szybie i ci ładowali się do środka. I w taki oto sposób, zajmując razem z naszymi bagażami całe auto dojechaliśmy na miejsce za 1/3 ceny. Jak to się taksówkarzom opłaca? Nie mamy pojęcia!
Mazunte okazało się małą wioską pełną wątpliwej czystości bungalowów i jeszcze bardziej wątpliwej czystości grupy „luzaków”, dzieci kwiatów, czy jak ich tam można było nazwać. W większości byli to Europejczycy, przede wszystkim Francuzi, którzy wyglądali jakby przyjechali tu na niekończące się wakacje. Ubrani w kolorowe ciuchy, z dredami na głowie, sprzedawali wykonane przez siebie wyroby „artystyczne”, żonglowali, grali na bębnach i czym tylko się da. Dobry humor zawdzięczali nie tylko pogodzie ducha, a źródło swego szczęścia próbowali na każdym kroku redystrybuować :) Największe zagęszczenie amatorów ‘space cake’a’ znajdowało się w ‘restauracji’ należącej do Carlosa – który sam był niezgorszym ‘cake’em’ :) do specjalności lokalu należało frappuccino – najlepsze na świecie, serwowane zgodnie z upodobaniami – sin lub con cucarachas (czyli z lub bez karaluchów). Wieczorem natomiast Carlos raczył nas najwyborniejszą pina coladą – przyrządzaną z sokiem ze świerzych ananasów. Niektórzy z gości lokalu nie podołali i po spożyciu niezmierzonych ilości pina colady ‘wylegiwali’ się na hamaczkach, pod hamaczkani i obok hamaczków :) kiedy wracaliśmy rano na kolejne frappuccino – oni dalej się wylegiwali :)
My jednak postanowiliśmy czerpać radość w bardziej tradycyjny sposób: z pięknej pogody, piaszczystej plaży i nienajgorszej fali na oceanie, która była czasami tak wysoka, że największa zabawa polegała na utrzymaniu się na powierzchni wody.
Żeby nie spędzić dwóch dni tylko na plaży, wybraliśmy się również do pobliskiego rezerwatu przyrody, gdzie mieliśmy okazję stanąć oko w oko z żyjącymi na wolności krokodylami słodkowodnymi, iguanami i wszelakim ptactwem.
Mazunte wśród swojej bogatej fauny może pochwalić się także żółwiami. Niestety rozwój turystyki spowodował, iż stało się praktycznie niemożliwe spotkanie gadów w ich naturalnym środowisku, np. składających jaja na plaży. Na szczęście stworzono ‘Centro de Tortuguas’ gdzie mogliśmy podziwiać różne rodzaje różnej wielkości żółwi. Największe wrażenie zrobiły na nas żółwie wodne, które co ciekawe, są tak zbudowane, że nie mogą chować kończyn ani głowy w skorupę. Pomimo tego sprawiały wrażenie posiadających wielki spokój wewnętrzny (kalmę :) – być może skosztowały hippisowskiego wyrobu ‘space cake’ ;)