Od lipca blog będzie pisany przez dwie karierowiczki z delła, więc osoby wrażliwe, małoletnie i ze słabym serduszkiem prosimy o wstrzymanie się z czytaniem ;] No to sru :)
Miały nam przywieźć polskie kabanosy i wyborowy napój, a skończyło się na rafaello i lekach na świńską grypę, pominiemy zatem moment spotkania w uroczym Los Angeles i wylewny opis naszego rozczarowania (no worries) i przejdziemy od razu do rozwoju wydarzeń w Meksyku, czyli SO FAR SO GOOD :) To pisałam ja, Aneska.
Jak widać, w Los Angeles się rozmnożyliśmy i Agnieszka od razu dorwała się do klawiatury, ale teraz wracam ja, Martyna. I będą nudy :)
Meksyk rozpoczęliśmy od czteromilionowej Guadalajary, gdzie w hostelu przywitał nas martwy karaluch. Ale później było już tylko lepiej. Wyruszyliśmy w poszukiwaniu mariachi, czyli przystojnych, sześćdziesięcioletnich muzykantów w sombrero z gitarrą w dłoni. W trakcie drogi udało nam się zrobić pranie w podejrzanej dzielnicy, zjeść „lonche” i poznać Antonio.
Hitem dnia był jednak Wolfgang Rey Rico Rico (Wolfgang Król Bogaty Bogaty), jak twórczo nazwał go jego padre, którego nie widział od 13 lat. Wolfgang spadł nam prosto z nieba, a zasadniczo stoczył się ze schodów, gdyż mieszkał na pierwszym piętrze. W wielkim skrócie Wolfgang jest:
1. reżyserem,
2. fotografem,
3. linoskoczkiem,
4. szczudlarzem,
5. ulicznym kuglarzem,
6. instruktorem salsy,
ale aktualnie zajmuje się dostarczaniem pizzy :) Nie mówi przy tym po angielsku i wszystko to przekazał nam za pomocą mimiki i swoim komunikatywnym biodrem. Pomimo zmiany czasu pierwsza noc była bardzo długa, a umilał nam ją Wolfgang dostarczając informacji o Meksyku, których nie znaleźlibyśmy w żadnym przewodniku- jak podróżować, żeby było „berry sheep”.