Chociaż plaża w Lalomanu była piękna, to niestety biały człowiek słał się po niej gęsto. Tak więc postanowiliśmy, że czas wyruszyć w drogę w poszukiwaniu raju, do którego przyjechaliśmy. Niestety okazało się, że szosą biegnącą wzdłuż południowego wybrzeża Upolu, czyli tam, gdzie usytuowane są najpiękniejsze plaże, nie jeździ żaden autobus i nasz misterny plan zwiedzenia ich wszystkich trzeba było szybko rewidować: jedziemy do Apii i tam wynajmiemy samochód. Po dwóch godzinach trzęsącej jazdy „na sardynkę” dowiedzieliśmy się w informacji turystycznej, że jest szczyt sezonu i wszystkie samochody są wynajęte. Wydało nam się to z lekka podejrzane, bo widzieliśmy reklamy z 30 różnych wypożyczalni, ale skoro tak mówią… Zapytaliśmy więc o możliwość wynajmu roweru, jednak cena 50 złotych za dzień wydała nam się zgoła absurdalna.
Kobieta zobaczyła nasze smutne miny i postanowiła nam pomóc zaplanować resztę pobytu. Kilka plaż, w tym słynna „Return to paradise” (Powrót do raju), na której kręcono film z Gaarym Cooper’em o tym samym tytule, jest zamknięta, gdyż… kręcą tam amerykańską wersję „Wyprawy Robinson”. Zatrudnili przy tym 350 Samoańczyków, ładna mi bezludna wyspa. Pani zaopatrzyła nas jednak w orientacyjny rozkład jazdy autobusów i porezerwowała miejsca w kolejnych fale.
Pierwszą noc spędziliśmy w tanim ośrodku wciśniętym pomiędzy dwa pięciogwiazdkowe „resorty”. Gdy obudziliśmy się rano i zobaczyliśmy plażę, byliśmy z lekka zawiedzeni. Szału nie ma: wąska, a dno morza usłane koralem. Co prawda w zamian ośrodki oferują pole golfowe, ale to chyba nie jest to po co przyjeżdżają turyści z drugiego końca świata.
Postanowiliśmy nieco odmienić sposób podróżowania: wziąwszy kilka najniezbędniejszych rzeczy, zostawiliśmy nasze duże plecaki i ruszyliśmy w drogę do Tafatafa. Gdy dotarliśmy na miejsce, początkowo chcieliśmy od razu z niego uciekać: „ośrodkiem” nazwano kilka fale w samoańskiej, najbardziej „hardcorowej” wersji, oprócz rodziny właściciela i trzech sympatycznych psiaków, było zupełnie pusto i właśnie zbierało się na kolejną ulewę. Jako, że ostatni autobus dzisiejszego dnia już odjechał, a właściciel zdążył już wyruszyć na zakupy na naszą kolację, postanowiliśmy tu zanocować z mocnym postanowieniem, że jutro wracamy do jakiegoś motelu w Apii. Bo co cztery ściany, to jednak cztery ściany… :)
Po koszmarnej ulewie, którą nasz szałas (dla budowniczych zdradzimy sekret: dach z liści dzikiej palmy kokosowej) ku naszemu zdziwieniu przeżył bez szwanku, rozpogodziło się, jutro zapowiadał się piękny dzień. I tak też było. Wybraliśmy się więc na długi spacer wzdłuż oceanu w towarzystwie psiaków, które od wczoraj nie odstępują nas na krok- nawet śpią pod naszą fale. I nie jest to przypadek, są tak wytresowane, by chronić gości przez złodziejami.
Wycieczka okazała się strzałem w dziesiątkę. Nareszcie znaleźliśmy ten długo poszukiwany raj. Doszliśmy do zakątków, do których docierają tylko miejscowi. Podczas dwugodzinnej wędrówki, oprócz łowiącego ryby na rafie chłopca, nie spotkaliśmy żywego ducha. Znaleźliśmy swój raj i stwierdziliśmy, że nie warto szukać dalej: zostajemy.