Blowhole należą na Tongatapu do największych atrakcji, także mając spędzić tu tydzień nie omieszkaliśmy ich obejrzeć. Dotarcie na miejsce było jednak bardziej skomplikowane niż przypuszczaliśmy.
Pierwszego dnia postanowiliśmy skorzystać ze środka transportu dobrze nam już znanego, czyli autobusu. Niestety zapomnieliśmy o podstawowej zasadzie, czyli jeśli chcesz gdzieś dojechać i wrócić jeszcze tego samego dnia, wyjedź o świcie. Kiedy o drugiej po południu radośnie wsiedliśmy do autobusu jadącego do Houmy, nie przypuszczaliśmy, że będzie to ostatni tego dnia kurs, szczególnie, że jedna ze współpasażerek zapewniła nas, że będzie jeszcze co najmniej jeden. Gdy po godzinnej podróży po wertepach kazano nam wysiąść, tak na wszelki wypadek zapytaliśmy się kierowcy o której będzie ostatni raz wracał do miasta, a on na to, że za trzy minuty, przecież dzisiaj sobota. Tak więc chcąc nie chcąc, do blowholi nie dotarłszy, wsiedliśmy z powrotem: atrakcją dnia była przejażdżka wiekowym autobusem. W trakcie jazdy wpadliśmy jednak na genialny pomysł: skoro jutro jest niedziela i komunikacja nie działa, wynajmiemy jeszcze dziś rowery i po obowiązkowej na wyspie niedzielnej wizycie w kościele, pojedziemy na wycieczkę.
Tongijczycy należą do ludzi bardzo pobożnych. Po niełatwych początkach, w trakcie których wielu misjonarzy wylądowało w garnku, poszło już jak z płatka i aktualnie na wyspie więcej jest kościołów niż domów, a niedziela jest konstytucyjnie zapisana jako dzień wolny i nawet uprawianie sportów jest zakazane.
Powiedziano nam, że być na Tonga i nie pójść do kościoła, to jak pojechać do Paryża i nie zobaczyć wieży Eifla. Chociaż odpieprzyliśmy się w najlepsze ciuchy, nadal nie wiedzieliśmy, czy zostaniemy do kościoła wpuszczeni. Nie ma co się oszukiwać: po pięciu miesiącach bryczesy turystyczne męskie, koszula eksplorera w kratę i buty trapera za kostkę straciły swój dawny blask. Może gdyby chociaż to wszystko czyste było… (Daniel przez półtorej godziny siedział z rękami na kolanach by ukryć plamy na spodniach, ja natomiast dzielnie naciągałam spódnicę, próbując uczynić ją wirtualnie dłuższą).
Pikanterii dodawać może fakt, że spośród wszystkich Domów Bożych wybraliśmy nie lada willę: kościół królewski. To właśnie tu, co niedzielę, można spotkać jego wysokość wraz z całą świtą. Gdy przybyliśmy na miejsce wszystkie ławki były już szczelnie wypełnione i króla nie zobaczyliśmy. Zamiast tego zaserwowano nam półtoragodzinną porcję śpiewów kościelnych. Było wszystko czego msza potrzebuję: chór męski, dwa chóry mieszane i orkiestra dęta. Musicie bowiem wiedzieć, że Tongijczycy to bardzo umuzykalniony naród.
Po takiej porcji strawy dla ducha musieliśmy się trochę rozruszać i wsiedliśmy na rower. Powoli. Dlaczego powoli? By uniknąć oskarżeń o uprawianie sportu w niedzielę :) Pogoda była wymarzona i tak dobrze nam się jechało, że nie zauważyliśmy skrętu. Gdy po pół godziny jazdy coś zaczęły mi się nie zgadzać strony świata, okazało się, że jedziemy właściwie w przeciwnym kierunku. Nie zważając na takie drobne przeciwności losu, ruszyliśmy wskazanym skrótem. Przyjemność trwała w sumie 10 kilometrów i zakończyła sykiem powietrza z danielowej dętki. Nasze perspektywy nie wyglądały zbyt różowo:
1. z blowholi znowu nici
2. do stolicy 10 mamy 10 kilometrów
3. jest niedziela, i jak już wspominaliśmy publiczna komunikacja nie działa.
Udaliśmy się więc w żmudną drogę powrotną, która zakończyła się niespodziewanie szybko. Po dosłownie kilku minutach tongijską, 10-cioosobową rodzinę sprytnie skompresowaną w kabinie pick-up’a, którzy ulitowali się nad nami i umieściwszy nas wraz z rowerami na pace, podwieźli pod same drzwi.
Jako, że na poniedziałek mieliśmy zaplanowaną wycieczkę na pobliską wyspę, a w niedzielę wylatywaliśmy, straciliśmy nadzieję, że zobaczymy blowhole. Los bywa jednak przewrotny i w poniedziałek obudził nas rzęsisty deszcz. Udało nam się przekonać panią z biura podróży, że wycieczka na plażę w deszczu nie ma sensu, ale jeśli zwróci nam pieniądze to tak czy tak wydamy je na obiad w prowadzonej przez nią kawiarni.
Gdy po godzinie, jak na złość wyszło piękne słońce, wskoczyliśmy do autobusu do Houmy. W końcu do trzech razy sztuka. Blowhole okazały się warte zachodu: najlepsze jakie do tej pory widzieliśmy, tryskające wodą niczym prawdziwe gejzery. A po powrocie, zgodnie z obietnicą, uraczyliśmy się najlepszymi na wyspie fish’n’chips z Friend’s Cafe.
Chociaż pierwsze dni na Tonga przyniosły spore rozczarowanie, z każdym kolejnym rozsmakowywaliśmy się w tej nietypowej wyspiarskiej społeczności. Czy warto jechać na Tonga? Na pewno tak. Po to, żeby tu pobyć.