Po dwóch dniach na wyspie wiedzieliśmy jedno- Agnieszka miała rację- tu można zanudzić się na śmierć. Nie wątpię, że inne archipelagi są bajecznie piękne, ale wydostać się na nie to nie lada sztuka: prom pływa tylko raz w tygodniu, a bilety lotnicze są bardzo drogie, tak więc chcąc, nie chcąc musieliśmy wytrzymać na miejscu. Proponowane atrakcje postanowiliśmy sobie „wydzielać” jedna na dzień by w ten sposób jakoś przetrwać cały tydzień.
Dziś hitem dnia miało być „Stonehenge południowego Pacyfiku”, czyli Ha’amonga. Na miejsce wybraliśmy się oczywiście autobusem. Gdy kazano nam wysiąść, mówiąc, że to tu, zwątpiłam: tylko trzy kamienie, dwa pionowo i na nich ułożony trzeci. No cóż, oczekiwałam czegoś bardziej spektakularnego.
Wieczorem wybraliśmy się natomiast na obowiązkowy dla każdego turysty „dinner show”, czyli tongijski tradycyjny bufet połączony z pokazem równie tradycyjnych tańców. Na miejsce zostaliśmy przywiezieni przez busa zbierającego pracowników z całej wyspy. Ku naszemu ogromnemu zdziwieniu, pomimo odpowiedniej pory, by całą imprezę zacząć, byliśmy sami. No nie licząc szalonej, wyjętej niczym z lat osiemdziesiątych Tongijki-Amerykanki, która jak się do nas przyczepiła, to nie odstępowała nas przez cały wieczór. Mija kwadrans, pół godziny, a my ciągle siedzimy sami. Jedzenia, na które tak liczyliśmy nie widać, show też nie… Rozpoczęło się z godzinnym poślizgiem. W ramach bufetu mieliśmy okazję spróbować miejscowej wariacji na temat skrobi, czyli manioku i taro (?).
Po kolacji zaczął się „show”, podczas którego miejscowa młodzież owinięta w maty i wszelką inną roślinność udawała profesjonalnych tancerzy, co jakiś czas połyskując nam złotem swego uśmiechu. Musicie bowiem wiedzieć, że pod względem uzębienia moda na Tonga zatrzymała się w latach pięćdziesiątych i hitem hitów są złote zęby, szczególnie ulubione przez młode dziewczyny, aczkolwiek ich co modniejsi męscy rówieśnicy również od nich nie stronią. W końcu nic tak nie przyciąga spojrzenia jak złota jedynka, albo i dwie…