Wylądowawszy poprzedniego wieczoru na lotnisku wielkości sporego garażu ogarnęło nas lekkie przerażenie, szczególnie, że nie mieliśmy nic zarezerwowane, a spotkani Duńczycy na wieść o tym patrzyli na nas jak na szalonych. W głowie kołatała mi nazwa jednego z zamieszczonych w Lonley Planet schronisk i na szczęście przed „lotniskiem” znaleźliśmy busik, który za sporą niestety kwotę dowiózł na miejsce. Jechaliśmy przez ciemne, z rzadka oświetlone ulice, wyglądające raczej jak wioski niż przedmieścia stolicy. Na miejscu dość szybko przekonaliśmy się, że w kwestii noclegów stosunek jakości do ceny wypada na Tonga bardzo mizernie. Był to najdroższy nocleg od początku podróży, a warunki były naprawdę kiepskie. Stwierdziliśmy jednak, że dzisiaj musimy przecież gdzieś spać, a jutro znajdziemy coś lepszego.
Tak więc wstaliśmy wcześnie rano i ruszyliśmy „w stolicę” w poszukiwaniu informacji turystycznej. Zamiast informacji znaleźliśmy biuro podróży, w którym korpulentna i mająca wszystko w nosie Tongijka, na pytanie o noclegi przy plaży rzuciła nam segregator z wymiętymi kartkami i powiedziała, żebyśmy sami sobie coś wybrali. Hmmm… Większość ceny miała niczym z kosmosu- idące w setki dolarów za noc. Z reszty oferty wybraliśmy jedyną nazwę, która wcześniej obiła nam się o uszy „Good Samaritan”. Przy plaży, cena niezła, szkopuł polegał na tym, że znajduje się na samym końcu wyspy. Jak tam dotrzeć? Znudzona Tongijka mówi, że można autobusem lub taksówką.
Autobusy na Tonga to temat na dłuższą dygresję. Należą one do prywatnych osób i jeżdżą gdzie chcą i kiedy chcą. Nie ma żadnego rozkładu jazdy- jak przyjedzie, to będzie i w taki oto sposób można czekać z godzinę. Co więcej autobusy jeżdżą od 6 rano do 16.30, więc każda podróż musi zaczynać się skoro świt, by nie utknąć w jakiejś dziurze. Nie ma również żadnych wyznaczonych przystanków (oprócz stacji początkowej w Nukualofa) i potrafią one zatrzymać się kilkanaście razy w jednej wsi, by zabrać stojących w odległości co 50 metrów pasażerów. Autobusy, co ciekawe zawsze są pełne, strasznie stare, brudne i powolne. Jedyną nową ich częścią są solidne głośniki, które sprawiają, że autobus słychać zanim jeszcze się pojawi. Kto i gdzie siedzi w tongijskich autobusach nie jest rzeczą przypadkową- panuje sformalizowany system hierarchiczny, którego obserwacja jest zdecydowanie ciekawsza niż widoki za oknem. Niestety nie do końca udało nam się rozgryźć kto komu powinien ustąpić miejsca, gdyż często ustępowano go np. młodym mężczyznom. Dla samych Tongijczyków było to jednak absolutnie naturalne i oczywiste. Biali turyści, zwani przez miejscowych palangi – „ludźmi z nieba” należą do grupy uprzywilejowanej i zawsze (po wielu roszadach) znalazł się dla nas miejsce.
„Dobry Samarytanin” okazał się ośrodkiem-widmo, znajdującym się z 5 kilometrów od jakichkolwiek osiedli ludzkich, w którym oprócz wylegujących się przy stołach recepcjonistki i kucharki nie zastaliśmy żywej duszy. Początkowo nie wiedząc o tym, zachęceni widokiem przyjemnej plaży postanowiliśmy tu zostać, pomimo fatalnych i nietanich warunków mieszkaniowych. Stwierdziliśmy, że kilka najbliższych dni spędzimy nad wodą, jednak już po 15 minutach plażowania przekonaliśmy się, że będzie to niemożliwe: wiatr był na tyle zimy, że leżeć trzeba było w bluzach.
O 16.30 do pokoju zapukała recepcjonistka i spytała czy chcemy cokolwiek, bo jeśli nie to one idą do domu. Zostaliśmy sami w tym przerażającym miejscu. O 18 zrobiło się ciemno i po dwóch godzinach nasłuchiwania wszelakich szumów i szelestów wiedzieliśmy jedno: rano wracamy do ludzi, do stolicy.