Gdzieś pośrodku zachodniego wybrzeża wyspy południowej czeka na turystów nie lada atrakcja- dwa bliźniacze lodowce. Pierwszy z nich został odkryty przez Austriaka i nazwany na cześć austro-węgierskiego cesarza Franciszka Józefa. Drugi natomiast został nazwany przez ówczesnego premiera Nowej Zelandii sir Williama Foxa na… własną cześć.
Lodowiec to niesamowite miejsce z kilku powodów. Przede wszystkim nareszcie, po tylu latach lekcji geografii można na własne oczy przekonać się o co tak naprawdę chodzi z tym „jęzorem lodowca”, po drugie to jedyne miejsce, w którym „zeszłoroczny śnieg” nabiera na znaczeniu. Dlaczego? Po wielu latach cofania się, na skutek intensywnych opadów śniegu sprzed pięciu lat, lodowiec zaczął postępować i to aż do 70 centymetrów dziennie!
Lodowiec to również bardzo atrakcyjne miejsce jeżeli chodzi o aktywny wypoczynek: dookoła poprowadzono wiele ciekawych i często długich tras pieszych, dla tych o zasobniejszych portfelach i żądnych większej dawki atrakcji przewidziano loty helikopterem i wędrówki w głąb lodowca. Samo podejście pod jęzor, po dnie jeziora sprzed pięćdziesięciu laty, wyszukując sobie ścieżki pomiędzy naniesionym przez lód materiałem skalnym (czyli po ludzku: kamieniami) jest już niezłym przeżyciem
Pech chciał, że poprzedniej nocy w NZ załamała się pogoda, przyszedł cieplejszy front atmosferyczny wraz z typową pogodą dla tego regionu, czyli deszczami. Jak zaczęło padać w nocy, to przestać miało dopiero za… tydzień. Deszcz padał nieprzerwanie, przechodził jedynie przez wszystkie stopnie intensywności: od mżawki po ulewę. A my tak szliśmy nie zważając na niedogodności wśród wodospadów, strumyczków i niesamowitych krajobrazów ku potężnej, kilkunastometrowej ścianie lodu. Pod sam jęzor lodowca, z racji niebezpieczeństwa obsunięcia się lodu lub skał podejść można jedynie z doświadczonym przewodnikiem. To co zobaczyliśmy wystarczyło jednak by poczuć klimat tego fascynującego miejsca.