Kiedy trzy dni wcześniej, jeszcze w Australii zarezerwowaliśmy sobie nocleg w hostelu stworzonym w budynku dawnego więzienia od razu wiedzieliśmy jak zatytułujemy pierwszy wpis z Nowej Zelandii. Nawet przez myśl nam nie przeszło jak mocno zakpi z nas los i jak bardzo prawdziwy okaże się nasz tytuł. Aż chciałoby się rzec, cytując klasyka, o ironio…
Zacznijmy więc od początku. Po trzygodzinnym, całkiem sympatycznym locie wylądowaliśmy w Auckland. Przy odprawie paszportowej sympatyczny zdawałoby się celnik-Maorys zawahał się, pobiegł po swoje notatki, przekartkował je skrupulatnie i ostatecznie zmienił zapisane wcześniej na naszej karcie wjazdowej magiczne „GB” na nie mniej tajemnicze „IC”.
Przeszliśmy daje do punktu biokontroli, gdzie po dwóch krótkich pytaniach o kontakty z dzikimi zwierzętami (a wszyscy Czytelnicy wiedzą, że było ich ostatnimi czasy sporo) zostaliśmy skierowani na kolejne, najbardziej wyludnione stanowisko celników. No i od razu zorientowaliśmy się, że tu już raczej sympatycznie nie będzie. Stanęliśmy w krzyżowym ogniu pytań skąd, dokąd, po co, dlaczego i przede wszystkim za co. Pan niestety był naszymi odpowiedziami nieusatysfakcjonowany. Kazał nam usiąść na ławce i czekać. Widok dwóch celników- kobiety i mężczyzny zmierzających w naszym kierunku w jednorazowych rękawiczkach sprawił, że nasze serca zaczęły bić szybciej, a pośladki napięły się jak stal :) Czyżby osobista?
Dzięki Bogu skupili się na tych częściach garderoby, które spoczywały na dnie plecaka. Po wypełnieniu szczegółowej deklaracji celnej pod tytułem „jakie zakazane lub niebezpieczne przedmioty możesz mieć w plecaku”, w którą po dłuższym zastanowieniu wpisaliśmy jedynie leki, 200ml Baileys’a i izopropanol do czyszczenia obiektywu, pani rozpoczęła kontrolę. Jak skrupulatna będzie to kontrola zrozumieliśmy, gdy zaczęła otwierać i wąchać krem Nivea. Po paru minutach kontroli Daniel wykrzyknął, że przecież on ma słynną już racę ratunkową, którą zasadniczo można by było podciągnąć pod przedmiot niebezpieczny. Pani się zawahała i pobiegła po przełożoną. Ta zażądała okazania racy, następnie chwyciła ją niczym tykającą bombę zegarową i zapowiedziała, że przyjrzą jej się urzędnicy ochrony lotów.
W międzyczasie na pięciometrowym stole lądowały kolejno nasze bluzy, skarpety i szczoteczki do zębów. Bagaż nasz natomiast jest niczym pudełko czekoladek: nigdy nie wiadomo na co się trafi, szczególnie, że przenosząc się z jednego campervana do drugiego i mając miejsce w plecakach, postanowiliśmy zabrać ze sobą wiele użytecznych drobiazgów, żeby nie musieć ich kupować po przylocie. Wyobraźcie więc sobie minę kobiety, która, jak się już domyśliliśmy, przeszukując nasz bagaż pod kątem narkotyków znalazła w nim cukier, sól i proszek do prania, wszystko oczywiście w nieoryginalnych plastikowych opakowaniach. Gwoździem programu był jednak neonowo-żółty płyn do płukania tkanin w skompresowanej butelce po coca-coli. Teraz może wydawać się to śmieszne, ale w tamtym momencie byliśmy naprawdę przerażeni, po głowie krążyły mi historie o szajce australijskich lotniskowych bagażowych, którzy podrzucili pewnej kobiecie lecącej do Dżakarty paczkę z narkotykami i ta została skazana na karę śmierci :/ Celniczka przeszukała nasz bagaż również specjalnym testerem na obecność cząstek narkotyków i oczywiście nic nie znalazłszy powiedziała, że ona już skończyła, a teraz mamy czekać na urzędników ochrony lotów. Ci zjawili się po chwili i stawiając Danielowi zarzut sprowadzenia niebezpieczeństwa na statek powietrzny, upomnieli go i wymierzyli karę 500 dolarów nowozelandzkich, stwierdzając przy tym, że jest to najniższa możliwa kara, a jej maksymalny wymiar to 5000 NZD. Byli przy tym bardzo poważni i nie wyglądali na takich co chcieliby negocjować. I w taki oto sposób zostaliśmy pozbawieni tygodniowego budżetu :/ Żal mamy jedynie do infolinii VirginAtlantic, w której jakaś idiotka zapewniła nas, że race można przewozić w bagażu głównym.
Cała ta historia trwała jakieś trzy godziny, czyli niedużo dłużej niż czas do następnego samolotu, odlatującego z innego, krajowego tym razem terminala. Tak więc wściekli i bezsilni zaczęliśmy w błyskawicznym tempie upychać nasze rzeczy do plecaków i podążając za biało-niebieską linią w zawrotnym tempie biegliśmy ku kolejnej odprawie. Na miejsce dotarliśmy 40 minut przed startem, czyli dokładnie na chwilę przed zamknięciem odprawy.
Lot przebiegł na szczęście w miarę spokojnie, jednak niestety nie był to koniec przykrych zdarzeń jakie na ten dzień zaplanował nam los, gdyż jadąc z lotniska do hostelu kierowca naszego busa potrącił psa. Biedak na szczęście, choć mocno poobijany, wyjdzie z tego- zaraz przyjechała po niego „psia karetka”, ale jego straszny skowyt i smutna zakrwawiona mordka dobiły nas kompletnie. Takich dni nie życzymy nikomu.