O niezbyt przyjemnych początkach postanowiliśmy zapomnieć jak najszybciej i dać Nowej Zelandii drugą szansę.
Kiedy jeszcze w domu planowaliśmy naszą podróż okazało się, że gdzieś pogoda nie będzie nam sprzyjać. Wypadło na Nową Zelandię, która choć powierzchniowo zbliżona do Polski (około 270 tys. km2) rozciąga się przez kilka stref klimatycznych: od podzwrotnikowej na dalekiej północy aż do umiarkowanej na południu. My zaczęliśmy zwiedzanie od wyspy południowej, gdzie czerwiec temperaturowo przypomina naszą późną jesień. Jak późną okazało się już po pierwszej nocy, kiedy to zziębnięci o poranku zauważyliśmy, że z naszego campervanowego kranu majestatycznie zwisa sopel lodu. Spanie w campervanie w minusowej temperaturze, bez ogrzewania to nowe, ekstremalne przeżycie. Wieczory- gdy samochód jest jeszcze rozgrzany, a w nogach chlupoczą gorące termofory, nie są najgorsze. Dramat zaczyna się około 5 nad ranem wraz z porannymi przymrozkami. Wtedy też trzeba wstać i na nowo zagotować wodę do termoforów. Brr…
W dzień natomiast jak na razie towarzyszy nam kochane słoneczko, które czyni te nieprzyjemne warunki bardziej znośnymi.
Z Christchurch naszym nowym, bardziej wypasionym campervanem ruszyliśmy na południe. Naszym celem jest Milord Sound, jednak po drodze oczywiście mamy zamiar zahaczyć o kilka atrakcji. Pierwszą z nich jest jezioro Tekapo położone niedaleko najwyższego szczytu NZ- Mt. Cook.
Polodowcowe jeziorko, które swą niesamowitą szmaragdową barwę zawdzięcza minerałom, okazało się, ku naszemu zaskoczeniu wyjątkowo malowniczym i fotogenicznym miejscem. W miejscowej informacji turystycznej zaopatrzono nas w mapkę z różnymi propozycjami szlaków pieszych. My postanowiliśmy przejść się najbardziej popularnym z nich- wspiąć się na Mt. John i następnie wrócić wzdłuż jeziora. Jako ciekawostkę można podać, że na szczycie góry w trakcie zimnej wojny znajdowała się amerykańska stacja szpiegowska mająca na celu wychwytywanie ewentualnych pocisków balistycznych. Dziś jest tam należące do uniwersytetu w Christchurch obserwatorium astronomiczne.
Przyroda Kiwilandii jest o tyle ciekawa, że pierwotnie nie było tu żadnych sskaów. Brak zagrożenia ze strony drapieżników spowodował, że wiele tutejszych gatunków ptaków wyewoluowało w nieloty, a liczne owady osiągnęły wielkość dłoni. Ssaki przybyły dopiero wraz z drugą grupą osadników, czyli z Europejczykami.
Znacznie wcześniej, bo najprawdopodobniej już w XIII wieku na bezludne wyspy z innych rejonów Pacyfiku przybyli przodkowie dzisiejszych Maorysów. Kim byli? Skąd przybyli? Do końca nie wiadomo. Wskazówką jednak wydaje się być fakt, że język maoryski jest podobny do thaitańskiego niczym francuski do hiszpańskiego, a mieszkańców obu tych wysp dzieliło ponad 4900 kilometrów oceanu.
Nasza wstępna obserwacja pozwala stwierdzić, że stosunki między białą ludnością a Maorysami są znacznie mniej napięte niż te, które panowały w Australii. Wydaje nam się, że społeczeństwo jest tu bardziej zintegrowane, a Maorysi chętniej przejęli zachodni styl życia.