Pobyt w Australii mieliśmy zakończyć mocnym akcentem, czyli wyprawą na wieloryby. Dokładniej rzecz ujmując na humbaki, które od połowy maja kierują się znad Antarktydy ku północy, by w cieplejszych wodach rozpocząć sezon godowy i po pół roku powrócić już z małymi- zaledwie 2-tonowymi wielorybiątkami na zimniejsze wody.
Statek, a raczej stateczek wycieczkowy wyruszał z Sydney. Zostaliśmy przez panią w biurze lojalnie uprzedzeni, że „może trochę bujać” i że ona wszystkim o słabych żołądkach podróż tę dzisiaj odradza. Jako że my żołądki mamy ze stali, a co ważniejsze nie mogliśmy czekać, postanowiliśmy wykupić rejs z gwarancją zobaczenia wielorybów. Co prawda gwarancja polegała na tym, że jeśli wielorybów się nie zobaczy, to można kolejny raz popłynąć za darmo, ale byliśmy dobrej myśli.
Wraz z nami na statek wsiadło z dwadzieścia osób, w tym niewielka, bo zaledwie 6-cio osobowa grupa Chińczyków. Harmidru, jak to Azjaci mają w zwyczaju, robili za 20, biegając od burty do burty i pstrykając setne zdjęcie z tym samym widokiem. Ten jakże irytujący stan rzeczy już wkrótce miał się diametralnie odmienić. Matka natura okazała się silniejsza niż azjatycka potrzeba dokumentowania każdej chwili.
Dziś już wiemy, że jeśli pracownicy firmy wycieczkowej fatygują się z telefonem do każdego uczestnika i odradzają rejs, coś musi być na rzeczy. Kiedy tylko opuściliśmy spokojne wody zatoki Ocean pokazał pazurki. Znaleźliśmy się na falach sięgających często 4 metrów wysokości. Rozpoczęła się ostra jazda bez trzymanki raz w górę, raz w dół, raz w lewo, raz w prawo. Pośród pasażerów rozpoczęła się ostra rywalizacja na ilość zużytych „torebek chorobowych”. Chińczycy już po kilku minutach zostawili peleton daleko w tyle kończąc z wynikiem sześciu zużytych worków. Na osobę :) Radość reszty przyglądającej się temu wycieczki nie miała końca.
W nas natomiast obudził się mały kinomaniak: Danielowi jako żywe stanęły przed oczami sceny z „Gniewu oceanu”, ja natomiast, pomna na tragedię Titanic’a, postanowiłam przeliczyć ilość miejsc w szalupach ratunkowych.
Pomimo trzech godzin spędzonych na rozbujanym morzu i setek zużytych woreczków, żadnemu z członków załogi nie udało się wypatrzeć humbaków. Kapitan zarządził powrót, a my dostaliśmy dwa bilety na kolejny rejs. Hmmm… ciekawe kiedy je zużyjemy…
Aby nasza relacja była pełna postanowiliśmy pod koniec rejsu zapytać kapitana ile mieliśmy dzisiaj stopni w skali Beauforta. Uzyskaliśmy fachową odpowiedź, że 16, ale w skali Celsjusza, a on nie potrafi przeliczyć :D Może ktoś z Czytelników potrafi?
Australię- nasz prywatny raj na ziemi opuszczamy z silnym przekonaniem, nie, z pewnością: my tu jeszcze wrócimy!!! Do tych niesamowitych krajobrazów, niesamowitych zwierząt, a przede wszystkim do tych niesamowitych, pogodnych i serdecznych ludzi.