Byron Bay- za tą nazwą kryje się śliczny nadmorski kurort, piękna, zielona zatoka i półwysep- najbardziej wysunięty na wschód przylądek kontynentalnej Australii. Co ciekawe kapitan James Cook- pierwszy Europejczyk, który zobaczył to miejsce nie nazwał go na cześć słynnego Lorda Byrona- poety, a na cześć…jego dziadka. Tenże dziadek zasłużył się jako jeden z najlepszych osiemnastowiecznych nawigatorów. Później jednak jego gwiazda została przyćmiona przez wnuka i teraz powszechnie uważa się, że to właśnie na jego cześć nazwano to urokliwe miejsce.
Na wspomnianym wyżej przylądku znajduje się latarnia morska- najjaśniejsza w Australii i jedna z najmocniej świecących na całej południowej półkuli.
Nic to wszystko jednak w porównaniu ze słoneczną aurą, szeroką, białą plażą, niezbyt wysokimi falami i boogieboardingiem. Dla niewtajemniczonych boogieboarding to uproszczona wersja surfingu. Bądźmy szczerzy: wersja dla dzieci i nadbałtyckich łamag :D Różnice są dwie: deska jest o połowę krótsza od tradycyjnej i zamiast na niej stawać, człowiek w odpowiednim momencie kładzie się na nią na brzuchu. Jeśli dobrze „złapie” się falę to w zawrotnym tempie, wśród białej kipieli ocean wyrzuca na kilkanaście metrów, aż na brzeg. To co tygryski lubią najbardziej :)
Staraliśmy się zachować umiar, Daniel w szczególności. Do wody wchodził tylko raz dziennie na… trzy godziny. Po czym wycierał się i szedł do samochodu. Plażowa bestia :)
I tak na słodkim lenistwie niepostrzeżenie minęły nam dwa dni. Niedługo samolot- musimy uciekać na południe.