Jak zauważyliście do tej pory - pomimo najszczerszych chęci i ponagleń z różnych stron- nie udało nam się sfotografować żywego kangura. Mając jedynie tydzień do końca pobytu w Australii, postanowiliśmy nie ryzykować i odwiedzić niezwykłe zoo. Pomysłodawcą tego projektu był znany na całym świecie Łowca Krokodyli Steve Irwin, który zginął kilka lat temu ukłuty prosto w serce przez płaszczkę.
Zazwyczaj w do zoo pokazuje się przede wszystkim zwierzęta z odległych krańców świata. Tu bohaterami numer 1 są zwierzęta miejscowe: zarówno te, które pochodzą z tego niezwykłego po względem fauny kontynentu, jak również te, które zostały sprowadzone nań przez Europejczyków.
Do tej pierwszej grupy zalicza się oczywiście symbol Australii- kangur. Tak naprawdę są tu aż trzy gatunki kangura: szary, czerwony i mały kangurek zwany po angielsku walabi, po polsku nosi natomiast wdzięczną nazwę „walabia benetta” :). Zamieszkują one tutaj w ilości sztuk około 40 sporą, ogrodzoną, ale dostępną dla zwiedzających polankę. Otwieramy drzwi i znajdujemy się w niezwykłym świecie, gdzie oswojone z ludźmi, wyjątkowo przyjazne kangury same podchodzą do człowieka. Można je głaskać, karmić, i co najważniejsze fotografować :)
Kolejną gwiazdą dnia były oczywiście misie koala, które przez ponad 20 godzin na dobę śpią, a resztę czasu spędzają na jedzeniu eukaliptusa. Mieliśmy spore szczęście trafić na moment dostawy świeżej porcji liści, co skutecznie przebudziło całą tą śpiącą zgraję. Warto też zaznaczyć, że ilość godzin snu wynika nie z lenistwa tych sympatycznych miśków, a z ciężkostrawności i niskokaloryczności eukaliptusa. Z 600 istniejących gatunków tego drzewa koala jest w stanie strawić liście około 50 z nich, a tak naprawdę żywi się jedynie 12, niestety tymi, które rosną na dobrze nawodnionych terenach zajętych przez człowieka, co jak łatwo się domyślić populacji misi nie służy.
Oprócz tego widzieliśmy tak niesamowite stworzenia jak puszyste wombaty, malutkie diabły tasmańskie, olbrzymie i bardzo mało interaktywne emu oraz wyglądające jak skrzyżowanie psa i lisa dingo.
Sprowadzanie do Australii dzikich europejskich zwierząt to pasmo niepowodzeń. Przykładem mogą być króliki, które pozbawione naturalnego wroga zaczęły rozmnażać się na potęgę. Ówcześni Australijczycy wpadli więc na „genialny” pomysł i postanowili wpuścić do ekosystemu naturalnego wroga królików, czyli lisa. Ten jednak niezwłocznie zorientował się, że znacznie łatwiej niż na szybko pomykające szaraki zapolować jest na powolniejsze miejscowe zwierzęta. Tak więc nie tylko nie rozwiązał problemu królików, a jeszcze stał się dużym zagrożeniem.
Ciekawa jest również historia dzikich australijskich wielbłądów, których przodkowie odegrali niezwykle ważną rolę w poznawaniu tegoż kontynentu. Szacuje się, że gdyby nie afgańscy poganiacze wielbłądów ze swoimi zwierzętami, które świetni spisywały się jako środek lokomocji w outbacku, zbadanie wszystkich zakątków Australii zajęłoby około 50 lat dłużej. Wraz z postępem techniki wielbłądy zostały zastąpione samochodami terenowymi, stały się nieprzydatne, więc wypuszczono je na wolność i gonią olbrzymimi stadami po buszu. Szacuje się, że obecnie liczba mieszkających tu dzikich wielbłądów wynosi aż pół miliona i co pięć lat się podwaja.