Australia po raz kolejny nas zaskoczyła. Byliśmy przygotowani na to, że zobaczymy kangury, koale czy nawet wombaty. A tu co? Pingwiny, proszę Państwa, pingwiny!
Za namową Edwiny postanowiliśmy zrobić wypad na Wyspę Filipa (Philip Island), gdzie codziennie wieczorem ma miejsce niecodzienne show reżyserowane przez samą naturę: parada pingwinów. Tuż po zmroku na brzegu oceanu zaczyna się desant setek tych małych pokracznych stworków w czarnych fraczkach. Formują one małe grupki szturmowe, po czym przemykają przez plażę do swoich siedlisk na wydmach, w których spędzają noc. Cała ta operacja nie jest tak łatwa jakby się mogło wydawać, gdyż jest to najmniejszy z istniejących na świecie gatunków pingwina- mają one około 30 cm wysokości i wydostanie się na ląd spomiędzy szalejących fal oceanu do najprostszych nie należy. Nawet gdy kilku śmiałkom się to uda, szybko orientują się, że reszta ich grupy ciągle siedzi w wodzie, rozglądają się ukradkiem po plaży i zarządzają szybki odwrót do wody. I tak, ku uciesze widowni, niemalże w nieskończoność.
Kiedy w końcu fala wyrzuci ich już tak daleko, że kolejna nie wciągnie ich z powrotem, ruszają żwawym, „pingwinim” krokiem kolebiąc się na prawo i lewo.
Choć ptaki te człowiek widywał już nieraz w telewizji bądź w zoo, spotkane w naturalnym środowisku, rozbrajają swoim urokiem. Jedyne co zakłócało spokój Daniela podczas tego przezabawnego widowiska, to zakaz fotografii. Oczywiście początkowo zakazywano wyłącznie fotografii z fleszem, który ogłupiał zwierzęta, ale dzięki hordom Azjatów, do których komunikat ten nie był w stanie dotrzeć nawet w ich ojczystym języku, wprowadzono całkowity zakaz fotografii. W związku z powyższym Daniel stosował metodę ukrytej fotografii „z krocza” i stąd pozostawiająca wiele do życzenia jakość zdjęć.