Na Great Ocena Road- najsłynniejszej australijskiej drodze mieliśmy spędzić jeden dzień- odcinek jaki mieliśmy do pokonania to jedynie około 500 km. Jak zwykle jednak nie udało nam się zrealizować planu, a to za sprawą nieziemsko pięknych widoków zza okna, które zmuszały nas postojów co jakieś 15 minut i obowiązkowych sesji zdjęciowych. W miarę jak zagłębiamy się w Australię biegunka fotograficzna dokucza Danielowi coraz bardziej i kiedy siedzę za kierownicą, dosłownie co pięć minut widzę jak jego oczy robią się wielkie i proszące ja u pewnego labradora kiedy zobaczy szyneczkę :) Łamię się jedynie co trzeci raz i tylko dzięki temu w ogóle się poruszamy. Sprawa wygląda gorzej kiedy Daniel jest za kierownicą i co chwilę „musi” się zatrzymać, bo coś mu „puka”, „stuka”, albo światła „chyba” nie działają, no a przy okazji trzeba obfotografować okolicę… Oczywiście kadr w miejscu, w którym stajemy jest ZAWSZE niedoskonały, więc Daniel ćwiczy biegi sprintersko-przełajowe na setkę poprzez rowy, krzaki oraz druty kolczaste, którymi zwyczajowo ogradza się tu pastwiska.
Szosa (jak zresztą prawie wszystko w Australii) jest pomnikiem ku czci żołnierzy walczących podczas I Wojny Światowej. Wielu z weteranów pracowało przy jej budowie, od której ukończenia w 1932 r. trasa ta cieszy się niesłabnącą popularnością. Na potwierdzenie tego wyczytanego w przewodniku twierdzenia nie trzeba było długo czekać: obok Oceanu Spokojnego rozlało się morze campervanów. Do tej pory spotykaliśmy trzy, cztery sztuki dziennie, a teraz stanowiły one 90% poruszających się po szosie pojazdów. Aż strach pomyśleć co się dzieje w sezonie…
Z powodu tak dużych ilości samochodów campingowych na zdecydowanej większości parkingów biwakowanie jest surowo wzbronione. Rozumiemy mieszkańców, gdyż jak łatwo sobie wyobrazić tak wielkie ilości camperów mogą być uciążliwe, ale gdzieś przespać się musieliśmy, a podczas tego wyjazdu za kempingi nam płacić nie wypada :D Co ciekawe najmniejszy znaczek „no camping” był na parkingu informacji turystycznej przy Dwunastu Apostołach- największej atrakcji tego szlaku. Stwierdziliśmy, że jest on wystarczająco niezauważalny, aby tam zacumować. Jedynym niezadowolonym z naszej ( i dwóch innych załóg) zdawał się być pan sprzątacz, który o godzinie trzeciej nad ranem dał upust swemu niezadowoleniu i desperacji krążąc po parkingu na długich światłach i klaksonie. Cała akcja miała na celu obudzenie nas i w sumie powiodła się w 100%, tylko że w sposób pośredni. Pan obudził mnie, a ja nie omieszkałam o tym fakcie niezwłocznie poinformować Daniela :) Na początku obawialiśmy się, że przyjedzie policja i wlepi nam mandat, albo w najlepszym wypadku zostaniemy wyproszeni, ale po kilku minutach zorientowaliśmy się, że jest to prywatna inicjatywa sprzątacza, więc poszliśmy spać dalej. Sprzątacz przegrał z targającym nami zmęczeniem.
Dwunastu Apostołów, czyli osobliwa formacja skalnych 60-metrowych iglic i filarów, jak i cała Great Ocean Road swoje piękno zawdzięczają piaskowcom, z których uformowane jest wybrzeże. Ten miękki kamień od milionów lat poddawany jest nieustannej obróbce przez rozbijające się z wielką siłą fale. W ten oto sposób tworzą się niezwykłe skalne rzeźby i pejzaże, które zachwycają cały świat.
Następny przystanek to oddalona o około 500 km Adelajda. Jadąc w jej kierunku mieliśmy do wyboru dwie drogi: główną nadmorską lub drugą, prowadzącą przez pustynię. Ja optowałam za drugim rozwiązaniem, gdyż obawiałam się nadmiernego ruchu na głównej szosie. Daniel natomiast stwierdził, że po nocach przez pustynię przeprawiać się nie będzie. Był kierowcą, a kierowca ma zawsze racje i pojechaliśmy „highway’em”- najbardziej pustą trasą jaką do tej pory jechaliśmy. Samochód mijaliśmy co jakieś pół godziny, a gdy na jednym z przydrożnych parkingów zatrzymaliśmy się na nocleg, przez 40 minut, zanim zasnęliśmy nie usłyszeliśmy innego przejeżdżającego auta.