W Melbourne przywitano nas okrzykiem „o mój Boże, wy jesteście w Australii” w wykonaniu Edwiny. Wydawał nam się on o tyle nie na miejscu, że i już od dobrych dwóch tygodni wymienialiśmy maile z Petem, zapowiadając swój przyjazd. Jak się później okazało on zapomniał jej wspomnieć o tym drobnym szczególe, co następnie skwitował stwierdzeniem „przecież nie pytałaś”.
Tak czy inaczej zapoznani na Perhentian Islands australijscy przyjaciele stanęli na wysokości zadania i ugościli nas bardzo serdecznie i zaoferowali nam takie luksusy jak stały dostęp do bieżącej gorącej wody i miejsce do spania, w którym temperatura nad ranem nie spada poniżej zera. Wynajmowane przez nich mieszkanie znajdowało się niemalże w centrum i stanowiło rewelacyjną bazę do wycieczek po mieście.
Samo Melbourne jako miejsce stające w szranki z Sydney o miano najważniejszego miasta na kontynencie, nieco nas rozczarowało. Co prawda jest podobno jednym z najlepszych na świecie miejsc do zamieszkania, ale z turystycznego punktu widzenia jest trochę nijakie. Niby zielone, ładnie położone w dolinie rzeki Yarry, klimatyczne, ale brakuje w nim charakterystycznych, rozpoznawalnych punktów, w które obfituje Sydney- według nas, i większość z nami się pewnie zgodzi, niezaprzeczalna „stolica” Australii.
Brak atrakcji turystycznych został nam jednak z nawiązką zrekompensowany długimi nocnymi rozmowami przy niejednej butelce australijskiego wina, więc nie narzekamy :)