Geoblog.pl    minirtw    Podróże    mini RTW    Ko-zy-os-ko
Zwiń mapę
2009
01
maj

Ko-zy-os-ko

 
Australia
Australia, Thredbo Village
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 32802 km
 
Typowym gnuśnym mieszczuchom, do grona których się zaliczamy, biwakowanie dostarcza wielu niecodziennych wrażeń, a także stawia wiele wyzwań odnośnie drobnych spraw życia codziennego. Każdy kolejny napotkany (i rozwiązany) problem udowadnia, że ludzka pomysłowość nie zna granic. Jak na przykład umyć głowę przy braku bieżącej wody i temperaturze na zewnątrz bliskiej zera? Nic prostszego! Wystarczy miska, kuchenka gazowa, zaangażowanie dwóch osób: mytego i polewacza i półtorej godziny wolnego czasu :)
Noc spędzona w Alpach Australijskich zapadnie nam w pamięci na długo. Na wysokość 1300 m.n.p.m. temperatura spadła drastycznie: powietrze przesycone było zimną i mokrą mgłą. Znalazłszy dogodne miejsce na nocleg próbujemy odpalić kuchenkę gazową, bo choć każdy człowiek wydziela tyle ciepła co stuwatowa żarówka, dwoma żarówkami vana nijak ogrzać się nie da. Odpalamy, odpalamy i nic! Jako, że butla od początku pełna nie była ruszyliśmy w poszukiwaniu stacji benzynowej. Dramat rozpoczął się w momencie gdy nawet z pełną butlą kuchenka nie chciała odpalić. W okolicy wszystko zamknięte, a jedyne o czym marzyliśmy to kubek gorącej herbaty. Po kilkudziesięciu nerwowych minutach i telefonie do wypożyczalni gaz popłynął. Przeżyjemy :) Następnego ranka dowiedzieliśmy się, że temperatura w nocy spadła kilka stopni poniżej zera. Nie możemy się już doczekać zimy na Nowej Zelandii…
Jeszcze przed wyjazdem z Sydney usłyszeliśmy w telewizji, że w Alpach Australijskich spadł śnieg. Wiadomość tę przyjęliśmy z pobłażliwym uśmiechem: ciepłolubni miejscowi zobaczyli pewnie ze 3 cm śniegu i robią z tego newsa miesiąca. Do końca więc rozkoszowaliśmy się myślą o rdzawo-złotych jesiennych barwach stoków Góry Kościuszki. Daniel marzył nawet o tym by wziąć ze sobą śpiwory i gdzieś tam na szczycie spędzić noc pod gwieździstym niebem. Dlatego też zastany stan rzeczy okazał się nie lada sensacją: góry pokryte były ponad metrową warstwą śniegu, a szczyt dostępny był tylko dla turystów wyposażonych w rakiety śnieżne. Jako że najbardziej zaawansowanym sprzętem zimowym, w jaki byliśmy wyposażeni był polar z deszczówką, postanowiliśmy przejść tylko 3-kilometrowy szlak do punktu widokowego na najwyższą górę Australii. Nierzadko brnęliśmy po kolana w śniegu. Może nasze zaaferowanie tą wyprawą brzmi trochę żałośnie, ale pamiętajcie, że zamiast szalików mieliśmy ręczniki, a Daniel stwierdził, że bardzo się cieszy, że pomimo kilkunastostopniowego mrozu nie ma rękawiczek, gdyż obsługa aparatu byłaby niezmiernie utrudniona :)
Szlak pełen był pouczających tablic o pierwszym zdobywcy góry, niejakim „Paul’u Strezlakim”, czyli Pawle Strzeleckim- powstańcu listopadowym, który wyemigrował na Antypody i nazwał najwyższy szczyt kontynentu na cześć „polskiego bojownika o wolność” gen. Kościuszki, czyli według australijskiej wymowy „Ko-zy-os-ko”. Wszystkie te informacje zawarte były w wyżej opisanych tablicach, więc jak widać polski akcent został tu mocno zaznaczony. Rola Strzeleckiego w Australii nie ograniczyła się do tego jednego wydarzenia. Podczas swoich wypraw znacząco poszerzył wiedzę ówczesnych o tym kontynencie i na stałe zapisał się na kartach jego historii. Jego nazwiskiem nazywane są tu ulice, wystawiono mu również kilka pomników, a co najważniejsze wie o nim i o jego pochodzeniu każdy Australijczyk.
Kierując się w stronę Melbourne, postanowiliśmy na przekór GPS-owi wybrać trasę o 200 kilometrów krótszą. Gdzie jest haczyk? Droga na skróty prowadziła przez samo serce Alp. Wprawdzie znaki uprzejmie informowały, że trasa ta nie powinna być uczęszczana przez ciężarówki, vany i samochody campingowe, ale ja jej nie zauważyłam, a Daniel „przypadkowo” zapomniał o tym fakcie wspomnieć. Droga okazała się kręta i stroma. Jak stroma okazało się po 20-stu kilometrach kiedy za kierownicę miał wsiąść Daniel. Zatrzymawszy się na poboczu- pośrodku gęstego, górskiego eukaliptusowego lasu poczuliśmy smród spalenizny, by po chwili zobaczyć jak z naszego samochodu buchają kłeby gęstego dymu. Po kilkunastu nerwowych sekundach z tętnem bliskim 200 zorientowaliśmy się, że to „tylko” hamulce nam się przysmażyły. W tym miejscu padło wiele ciepłych słów po adresem wynalazcy automatycznej skrzyni biegów, których to na forum publicznym nie wypada nam cytować. Problem polega na tym, że automat po puszczeniu pedału gazu nie stacza się z góry z określoną prędkością hamując silnikiem, tylko leci z górki na pazurki. Tak więc cały czas trzeva było wciskać hamulec, aż biedakowi zaszkodziło.
Tym razem niskie temperatury okazały się błogosławieństwem i szybko wystudziły sterane górskim duktem tarcze. Jedyną alternatywą trybu „na hura” była jazda na „2”, którą łaskawie umieszczono na naszej skrzyni. Rozwiązanie to skazywało nas na powolną jazdę przy ryczącym silniku. Pokonanie 90-kilometrowego odcinka na 2-gim biegu: 3 godziny, przekonanie, że kiedy naciśniemy pedał, hamulce ciągle tam będą: bezcenne :) Pomimo małych prędkości, podczas drogi atrakcji nie było końca. Co kilka kilometrów, w zaroślach na poboczu czaił się bądź to kangur, bądź to sarna. Oprócz tego drogę przecięły nam jeszcze dwa inne „tubylcze” zwierzaki, których niestety nie udało nam się zidentyfikować. Podczas tego krótkiego odcinka widzieliśmy więcej dzikiej zwierzyny niż podczas naszych wszystkich dotychczasowych wyjazdów. Problem polega niestety na tym, że kangury mają w zwyczaju nie siedzieć w zaroślach, ale w najmniej odpowiednim momencie wyskakiwać na środek jezdni. O ile więc w Polsce długie światła służą przede wszystkim do efektownego podświetlania słupków na poboczu, o tyle w Australii pełnią rolę niezbędnych szperaczy.
Gdy po zmroku, koło godziny siódmej wyjechaliśmy na prostą, odetchnęliśmy z ulgą. Na krótko, gdyż nasza baryła zaczęła dopraszać się o solidną porcję bezołowiowej, a my klasycznie już znajdowaliśmy się pośrodku niczego. Rozpoczęły się zajecia praktyczne z jazdy o kropelce. Szczęśliwie dla nas tankujący zawsze za 20 złotych Daniel ma w tej materii niebywałe doświadczenie, tak więc wtaczając się pod górę zwalnialiśmy do 20 km/h po czy ruszaliśmy w dół broń Boże nie dotykając hamulca. Jednak nawet jazda z taką dbałością o spalanie benzyny nam nie dodawała, a samochód ewidentnie ciągnął już ostatkiem sił. Podczas jednego z takich zjazdów, gdy rozpędziliśmy się do 80 km/h, stała się ciemność. Zgasły wszystkie światła. Biorą pod uwagę wszechobecną zwierzynę i brak jakichkolwiek innych pojazdów, zaliczyliśmy ostre hamowanie, po którym na szczęście nasze oświetlenie zakończyło strajk. Szukając brakującej energii, niczym załoga Apollo 13, przy wyłączonym nawiewie i radiu, na światłach mijania i zgaszonym podświetleniu kokpitu i z latarką w pogotowiu, przemierzyliśmy ostatnie 20 kilometrów do najbliższej miejscowości.
O 21 jedyne co tam zastaliśmy to ciemność i posterunek policji. Jako że od ciemności człowiek niczego się nie dowie, ruszyliśmy na posterunek. Tam sympatyczny policjant nie tylko uprzejmie poinformował nas o tym, że stacja owszem i jest, ale otworzą ją dopiero jutro o 8, co więcej na nasze pytanie gdzie moglibyśmy przenocować, odpowiedział, że na terenie targów bydła (!), ale zamiast tłumaczyć nam drogę, chwycił kluczyki w garść i podprowadził nas na miejsce. Ful service :)
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (22)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (2)
DODAJ KOMENTARZ
asiaileszek
asiaileszek - 2009-05-07 21:35
I śmieszno, i straszno – chciałoby się rzec….
Nigdy byśmy nie pomyśleli, że można przeżyć w Australii takie przygody w takich okolicznościach zimowej przyrody. Nijak to nie przystaje do naszej stereotypowej „wiedzy” o Australii. Bardzo interesująca i pouczająca opowieść! Tu nastepują komplementy pod adresem Autorki:-)))
Jeśli do tego opisu dodamy fascynującą dokumentację fotograficzną, to wrażenie jest piorunujące.
200 vatów w podróży przez Alpy, dobrze, że nie jesteście energooszczędni:-)
A’propos Nowej Zelandii to tam chyba za ciepło też nie będzie? Dobrze, że ruszacie na północ, tam powinno byś cieplej.
Pewnie miło było zobaczyć tyle polskich akcentów, szkoda tylko że nie udało Wam się zdobyć szczytu, będź co bądź jednego z Korony Ziemi. Może jeszcze nadarzy się okazja???
Osobnym rozdziałem jest Wasza podróż „na skróty” …i tu jest własnie szczególnie straszno.
Domyslamy się, że relacja post factum jest opowiedziana z lekkim zabarwieniem humorystycznym, ale co tak naprawdę przeżywaliście to pewnie tylko Wy wiecie. Toć to musiał być horror, a tu jeszcze piszecie o spotkanych po drodze zwierzaczkach…Hitchcock by tego nie wymyśli!
A jazda na kropelce to już chyba obciążenie genetyczne…mama Asia też tak ma:-) Dobrze, że lata doświadczeń nie poszły na marne i dotarliście szczęśliwie do celu a tu jak zwykle spotkaliście dobrego człowieka. Musieliście mieć niezłą panikę w oczach, że tak bez namysłu zareagował:-)))
Powodzenia - LAO trzyma kcikui!
Kayu też prosił o przekazanie pozdrowień, komentujemy na bieżąco:-)

ps kiedy doczekamy się zdjęć kangura???

 
aga z Nelson
aga z Nelson - 2009-05-10 03:58
wlasnie sobie siedzimy w "sun room" z widokiem na Alpy Poludniowe i co widzimy snieg!!! masa sniegu!!! wiec mamy nadzieje, ze cieple rzeczy macie jak do Nowej Zelandii zawitacie!! Skladniki do bigosu sa sukcesywie kolekcjonowane...chcoiaz wciaz w poszukiwaniu jadalnej, dobrej kielbasy!!!
Fajnie, ze udalo was sie dojechac do Thredbo, to bylo jedna z naszych ulubionych miejsc, udalo nas sie zobaczyc jadowitego weza w lesie, spotkac fajnych ludzi, ktorzych poznalismy lapiac stopa z Canberry do Thredbo - i Melbourne! Jezeli jechaliscie z Thedbo wybrzezem do Melb, musieliscie minac Merymbula i Lake Entrance- tam kangury "mieszkaja"na polach namiotowych. A misie koala w ich naturalnym srodowisku zobaczycie w parku w drodze do great ocean road!!
sledzimy z zazdroscia i czekamy!

 
 
minirtw
Daniel Drążkiewicz i Martyna Kołodziejska
zwiedził 8% świata (16 państw)
Zasoby: 107 wpisów107 267 komentarzy267 1375 zdjęć1375 1 plik multimedialny1
 
Moje podróże
31.01.2009 - 09.08.2009