Dzisiejszego dnia wstaliśmy jak zwykle za późno. Widocznie kanapa Matta jest zbyt wygodna. Zanim jeszcze zdążyliśmy zjeść śniadanie do drzwi zapukała nasza zmienniczka do okupacji kanapy- Matt zrobił ze swego domu przytulisko dla ubogich obieżyświatów. I jak większość couchserferowych gospodarzy jest lekkim dziwakiem. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. Na podwórku ma trzy motory, a czwarty-najukochańszy- trzyma w … kuchni. Nic dziwnego, że rzuciła go dziewczyna i teraz mieszka ze swoimi „dziewczętami”- 13-letnią Rosie i 11-letnią Tess, czyli dwoma sympatycznymi, artretycznymi psiakami.
Z domu udało nam się wyjść około 11 i od razu zrobiło się nerwowo. W planach mieliśmy bowiem odbiór campervana, a następnie, na godzinę 13, lekcję surfingu na słynnej Bondi Beach. Jak byśmy tego nie liczyli w żaden sposób nie udawało nam się być na plaży na czas, a lekcja już zarezerwowana i opłacona- zwrotów nie ma. Objuczeni naszym całym dobytkiem postanowiliśmy się rozdzielić- Daniel jedzie surfować, a ja zostawić swój plecak w wypożyczalni. W drodze stwierdziłam jednak, że ta wiekopomna chwila: Daniel w czarnej obcisłej piance walczący z własnymi słabościami wobec potęgi oceanu, nie może pozostać nieudokumentowana i natychmiast po zostawieniu plecaków ruszyłam ku memu lubemu. Potęga oceanu tego dnia była mierna- falki ledwie sięgały pasa, jednak Daniel stanął na wysokości zadania i zapewnił mi niezły show :)
Po dwóch godzinach wzlotów i upadków (dla dociekliwych: WZLOTU i upadków) ruszyliśmy przywitać się z naszym nowym towarzyszem podróży: campervanem. Jest to 15-letnia Toyota Hiace przerobiona domowymi sposobami na samochód campingowy. Ma łóżko, zlew, kuchenkę, lodówkę, mikrofalówkę, a nawet odtwarzacz DVD! To w połączeniu z niezłą siecią publicznych toalet zapewnia wszystko co jest niezbędne do obozowania na dziko. Auto tego gabarytu nie należy niestety do najzwinniejszych na drodze. Daniel pieszczotliwie określa je USS Enterprise.
W ten oto sposób rozpoczynamy naszą australijską pętlę uderzając na południe. Jako że późne popołudnie nie sprzyjało długim podróżom postanowiliśmy wyjechać trochę za Sydney i znaleźć parking gdzieś nad oceanem. Po 70 kilometrach zaciągnęliśmy hamulec na jednym z przydrożnych parkingów. Kiedy wysiedliśmy po raz pierwszy w życiu przekonaliśmy się dlaczego Droga Mleczna ma taką właśnie nazwę. Rozświetlający taflę oceanu księżyc nie zdradzał jednak wszystkich uroków tego miejsca. Te dane nam było odkryć dopiero następnego ranka.