Sydney spełniło nasze oczekiwania pod każdym względem. To czyste, przestrzenne i przede wszystkim wyjątkowo ładne miasto. Miasto przemieści, które pomimo względnie małej ilości mieszkańców (3,5 miliona) rozpostarło się na terenach zbliżonych obszarem do Los Angeles. Sydney według przewodnika składa się z prawie 400 takich dzielnic, często oddalonych od centrum o wiele kilometrów. Nasz gospodarz mieszka na „bliskich” przedmieściach, które jeszcze kilkanaście lat temu uważane były za bardzo niebezpieczne, a teraz przeżywają swoją drugą młodość i są wyjątkowo urokliwe. Małe, kręte uliczki, przy których przycupnęły jeszcze mniejsze, niemal baśniowe domki.
Zwiedzanie Sydney z logistycznego punktu widzenia jest bardzo proste, gdyż większość atrakcji turystycznych znajduje się w ścisłym centrum, a odległości te w połączeniu z pięknym i bardzo zielonym otoczeniem sprzyjają spacerom.
Największe wrażenie robią oczywiście okolice zatoki, w których znajduje się słynny na cały świat symbol Sydney, czyli opera, a także nie mniej spektakularne, ale gorzej rozpoznawalne atrakcje, takie jak „Harbour Bridge”, królewskie ogrody botaniczne i „The Rocks”, czyli miejsce, gdzie w 1788 r. dotarły pierwsze statki z brytyjskimi skazańcami i który to dzień jest teraz świętem narodowym Australii. Statki te rozpoczęły trwający wiele lat proceder: przywiozły około 750 skazańców, w większość drobnych przestępców, dla których Wielka Brytania nie mogła znaleźć miejsca w swoich więzieniach. Większość z nich miała tylko kilkuletnie wyroki, jednak zesłanie na drugi koniec świata równoznaczne było z tym, że już nigdy nie wrócą skąd przybyli. Po odbyciu kary po prostu osiedlali się w tych okolicach, budując podwaliny nowego społeczeństwa. Z racji tego, iż była to męska kolonia karna, odczuwano znaczne niedobory kobiet: zarówno jako kandydatek na potencjalne żony, jaki i na służące dla bogacącej się klasy włodarzy. Ale i na to znalazło się rozwiązanie: w połowie XIX wieku Irlandia targana katastrofami takimi jak epidemie ospy czy lata głodu, obfitowała w sieroty. Tysiące kilkunastoletnich dziewczynek postanowiono więc wysłać w kilkumiesięczną podróż statkiem na Antypody. Dziewczynki te znając przykład z własnych wielodzietnych rodzin, rozpoczęły zaludnianie australijskiej ziemi.
Aktualnie być potomkiem skazańca, czyli pierwszej generacji białych Australijczyków to powód do dumy. Jako przykład można podać korzenie poznanej na Perhentian Islands Edwiny, której pra-pra dziad był wikarym, który spłodził dziecko jednej z wiejskich dziewoi, nie chciał się z nią ożenić, więc został skazany i zesłany. Pra-pra babka znalazła się tutaj natomiast za kradzież koronek.
Migracja, która miała miejsce po II Wojnie Światowej była jak na tamte czasy niespotykana: z pogrążonej w powojennej biedzie Europy do przeżywającej czasy prosperity Australii przybyły ponad 2 miliony imigrantów. Jeśli tylko byli biali tutejszy rząd płacił im nawet za miejsca na statku. Ostatnimi czasy na kontynent ściągają rzesze Azjatów zmieniając obraz tego państwa.
Mieliśmy okazję trafić na inny ważny dzień w kalendarzu Australijczyków, czyli „dzień ANZAC”, dzień w którym wspomina się żołnierzy poległych na różnych polach walki. Co ciekawe po dużej wojskowej paradzie, która kończy się około drugiej po południu całe Sydney poszło do barów, gdzie nie wylewało za kołnierz, więc około 17 miasto zaroiło się od wojskowych w różnym wieku w sfatygowanych mundurach, próbujących złapać pion na tyle by dotrzeć do domu. A u nas święta narodowe wypełnione są jedynie pompatycznymi paradami i „nabzdyczonymi” przemowami bardzo ważnych osób…
Taki sposób spędzania czasu świetnie odzwierciedla rysujący się nam obraz Australijczyków: sympatycznych, bardzo prostolinijnych surferów spłowiałych od słońca blond-czuprynach, którzy większość swego życia spędzają na plaży. Tę ich rozbrajającą prostotę słychać również w sposobie w jaki zaadoptowali na swój sposób język angielski uzupełniając goniezliczonymi skrótami.
Jutro wynajmujemy samochód campingowy. Nie chcemy zapeszać, ale chyba będzie dobrze :)