Jesteśmy już w Australii od ponad tygodnia, ale dopiero dziś udało nam się zebrać w sobie by opisać pierwsze wrażenia z magicznych antypodów.
Do Sydney przylecieliśmy po dziewięciogodzinnym locie z Hong Kongu o 7 rano. Nasz zegar biologiczny wybijał właśnie 4, więc możecie sobie wyobrazić jak bardzo byliśmy w tym momencie szczęśliwi. Szczególnie szczęśliwa byłam ja, gdyż jako osoba 25-letnia nie muszę płacić dodatkowej, bardzo wysokiej opłaty przy wypożyczaniu samochodu, więc naturalnie zostałam wytypowana jako kierowca. I w ten oto sposób raz pierwszy w życiu usiadłam za kierownicą po prawej stronie samochodu, po nieprzespanej nocy i miałam okazję przejechać przez pół Sydney by wydostać się na autostradę wiodącą do Forster. Żeby jeszcze nie ułatwiać mi zadania, samochód był oczywiście z automatyczną skrzynią biegów.
Pierwsze starcie ze stereotypami przeżyliśmy zaraz po wyjściu z lotniska: w Australii może być zimno, co prawda wiedzieliśmy, że tu zaczyna się już jesień, ale podświadomie oczekiwaliśmy spalonej słońcem ziemi i koszmarnych upałów. Nic bardziej mylnego: przez cały tydzień na niebie towarzyszyły nam tylko grube warstwy chmur i rzęsisty deszcz. Tak więc czuliśmy się jakbyśmy spędzali wakacje nad Bałtykiem: zimno, ciemno i mokro. Jedyna, aczkolwiek dość istotna różnica: rozmiar fal. Pierwszego dnia było bezwietrznie, a Pacyfik (by być dokładnym ta część Pacyfiku nie wiadomo dlaczego została nazwana Morzem Tasmańskim) przypominał Bałtyk w trakcie sztormu. Podczas wietrznej pogody natomiast fale rosły do 4-5 metrów: w pewnym momencie po prostu podnosił się horyzont by za chwile zamienić się w kłębowisko białej piany.
W ogóle cała przyroda, którą dotychczas widzieliśmy jest jedyna, niepowtarzalna, bardzo australijska i do niczego innego niepodobna- zarówno fauna jak i flora. Pierwszego dnia na trawniku zaraz przy autostradzie widzieliśmy „pasącego się” kangurka, a drzewa przy pobliskim supermarkecie zamieszkiwane były przez setki bajecznie kolorowych, skrzeczących papug :)
Supermarket… po dwóch i pół miesiącach w Azji (szczególnie ostatnie trzy tygodnie w Chinach dały nam nieźle „żywieniowo” w kość) wizyta w sklepie spożywczym, w którym rozpoznaje się 99% produktów była jak objawienie. Niczym naćpani biegaliśmy między półkami, wykrzykując z siebie co chwila radość z nowych-starych produktów jak na przykład ser żółty czy płatki śniadaniowe (w Chinach mały kartonik płatków kukurydzianych kosztował około 25 zł!). Apogeum wzruszenia osiągnęliśmy jednak w dziale owocowo-warzywnym: gdy na sklepowej półce zobaczyliśmy brokuły i rabarbar łzy same cisnęły się do oczu…
Australia jak na razie jawi nam się niczym emigracyjny raj i zastanawiamy się dlaczego tak wiele osób przedkłada Stany nad Antypody. Australia pod wieloma względami przypomina nam USA, tylko, że te „lepsze” USA, z czasów „american dream”, niezepsute wieczną nerwówką i pogonią za dolarem. Tu atmosfera jest znacznie luźniejsza, a ludzie bardziej szczerzy, spontaniczni i naturalni, no i imigranci, a może lepiej: odpowiednie kategorie imigrantów, są wciąż mile widziane.
Tydzień w Forster, pomimo bardzo złej pogody, zleciał błyskawicznie. Po wielu tygodniach niemal codziennych przeprowadzek i wiecznego ścisku wśród tłumu Azjatów, ciche i puste plaże Forster były bardzo miłą odskocznią.