Swoją przygodę z Makao rozpoczęliśmy od długiej, bo 17-godzinnej podróży pociągiem. Początkowo liczba ta nas przeraziła. W myślach snułam już czarne wizje nocy spędzonej w jednym przedziale z chrapiącym Chińczykiem w skarpetkach wątpliwej czystości, odchrząkającym i spluwającym co kwadrans na brudną podłogę. Znając jeszcze ich zamiłowanie do papierosów w mojej wizji pod sufitem (bo tylko te miejsca były dostępne) wiły się kłęby gęstego papierosowego dymu.
Jednak gdy zobaczyliśmy przedziały moje wizje szybko poszły w niepamięć: były to co najwyżej trzyletnie, nowoczesne i bardzo czyste wagony. Pościel śnieżnobiała, kuszetki wygodne, zakaz palenia- z bólem serca, ale o dziwo- respektowany. Tak więc zdecydowaną większość podróży przespaliśmy i przebiegła ona zaskakująco gładko.
O 10 rano wylądowaliśmy w Guangzhou, czyli dawnym Kantonie. Stąd ostatnie 200 kilometrów do przygranicznego miasta Zui Hai pokonać mieliśmy autobusem. Te odjeżdżały regularnie co godzinę, więc postanowiliśmy się nie spieszyć i korzystając z uprzejmości Starbucks’a w postaci darmowego Wi-Fi, pozałatwiać wszystkie najpilniejsze sprawy związane z kolejnym punktem naszego wyjazdu, czyli z Australią. To zajęło nam, bagatela, jedyne pięć godzin i w kierunku granicy wyruszyliśmy późnym popołudniem.
Z Makao historia podobna jest jak z Hongkongiem. Była to najstarsza europejska kolonia na kontynencie azjatyckim- Portugalczycy przybyli tu już w XVI wieku, wykorzystując ten obszar jako miejsce wymiany handlowej. Następnie dostali pozwolenie na osiedlenie się na tych terenach i tak się zadomowili, że Makao pozostało kolonią aż do 1999 r., kiedy to podobnie jak Hongkong stało się Specjalnym Rejonem Administracyjnym Chin. Tak więc aby dostać się do Makao (i Hongkongu), Chińczycy potrzebują specjalnego dokumentu na kształt paszportu, a kontrola graniczna jest szczegółowa i skrupulatna.
Makao jest rejonem dwujęzycznym- nazwy ulic, sklepów, obwieszczeń podane są zarówno po chińsku, jak i po portugalsku (bardzo praktyczne- nareszcie choć domyślamy się o co chodzi). Co ciekawe jednak potomkowie Portugalczyków stanowią jedynie 2% społeczeństwa i tylko oni posługują się tym językiem.
Makao ma również własną walutę o wdzięcznej nazwie pataka. Po Portugalczykach miasto odziedziczyło mnóstwo kościołów i europejski charakter zabudowy, dzięki czemu spacerując wąskimi uliczkami, czuliśmy się jakbyśmy znaleźli się w Lizbonie. Chińczycy natomiast zezwolili tu na rozwój hazardu, co uczyniło z miasta azjatyckie „Las Vegas”- jakkolwiek trudno sobie to wyobrazić, ale jeszcze bardziej tandetne i kiczowate niż oryginał.
Informacja turystyczna w Makao działa prężnie- po 5 minutach wyszliśmy zaopatrzeni w różnorakie broszury informacyjne i mapy z zaznaczoną trasą zwiedzania. W ramach tej trasy 25 punktów, w tym 8 kościołów. Wszystkie oczywiście są pozostałością po kolonialnej przeszłości i teraz, pięknie odrestaurowane, świecą pustkami. Oprócz tego obejrzeliśmy wiele innych budynków z tamtej epoki- senat, szkoły i place, a także dwie taoistyczne świątynie- tu tłum wiernych był zdecydowanie gęstszy. Jutro zobaczymy czy święta Wielkiej Nocy będą w stanie wypełnić kościoły katolickie.