Miejsc, w których można zwiedzać Wielki Mur wokół Pekinu jest kilka, postanowiliśmy wybrać to najmniej oblegane przez turystów. Oczywiście jest ono również najdalej położone od Pekinu, więc nasza gospodyni poleciła nam wczesną pobudkę, gdyż w innym przypadku, jeśli na drodze będą korki, w żaden sposób nie zdążymy. Tak więc po późnonocnych pogaduchach z nią, dzielnie następnego ranka zwlekliśmy się z łóżka o 7 rano i pojechaliśmy w kierunku dworca autobusowego. A tam szok. Na dworcu znajdowało się, bez odrobiny przesady, kilka tysięcy osób ustawionych w kilku koszmarnie długich, wijących się kolejkach, a nad tym tłumem próbowało zapanować…wojsko. Zrozpaczeni i przerażeni myślą, że będziemy zmuszeni spędzić w jednej z nich kilka godzin i na pewno nie zdążymy wrócić do Pekinu dzisiejszego wieczora, poszliśmy zorientować się, w której z nich powinniśmy stanąć. W tym momencie zaczepiła nas jakaś Chinka i zapytała dokąd chcemy jechać. Usłyszawszy naszą odpowiedź, schwyciła Daniela za rękę z zaczęła ciągnąć w sobie tylko znane miejsce. Postanowiłam podążać za nimi. Jak się okazało był to strzał w dziesiątkę, gdyż w jednej z tych kolejek- niedaleko jej początku stała jej koleżanka, która wpuściła nas przed siebie i na głosy protestu innych Chińczyków stanęła w naszej obronie i tak długo się wydzierała, aż inni dali za wygraną. I w ten oto sposób w ciągu 10 minut, eskortowani przez wojsko, zostaliśmy wsadzeni do autobusu. Na szczęście przed nami w kolejce stały dwie Chinki rozmawiające z wyglądającym na Fina chłopakiem po angielsku. Dowiedzieliśmy się, że oni również jadą na Wielki Mur. Dobra nasza- trzymając się nich na pewno zajedziemy tam, gdzie trzeba. Dlatego bez chwili wahania wysiedliśmy w miejscu, w którym poleciła im obsługa autobusu. Miejsce to okazało się turystyczną pułapką- zamiast oczekiwanego minibusika zastaliśmy tam jedynie bandę naganiających nas taksówkarzy, którzy za kurs do Simatai życzyli sobie bagatela jedyne 400 juanów. Nasze „Chinki” stwierdziły, że to zdzierstwo i zorientowawszy się błyskawicznie w pobliskich ruszyły biegiem do nadjeżdżającego autobusu. Bez chwili wahania zrobiliśmy to samo. Dlaczego piszę „Chinki” w cudzysłowie? Bo w tymże autobusie okazało się, że pochodzą one z Hong Kongu i mówią po kantońsku, a nie mandaryńsku. Dialekty te są całkowicie od siebie różne i uniemożliwiają komunikację. Szczęśliwie jednak mają rodzinę w północnych Chinach i z trudnościami są w stanie zrozumieć tutejszy dialekt. Dzięki brytyjskiemu systemowi edukacji biegle mówiły po angielsku i okazały się całkiem sympatyczne, więc resztę wycieczki (znaleźliśmy minibusie za jedyne 20 juanów od osoby) spędziliśmy razem.
Opowiedziały nam o tym jak bardzo mieszkańcy Hong Kongu byli nieszczęśliwi w 1997 roku, kiedy to z brytyjskiej kolonii stali się autonomicznym regionem Chin. Autonomia ta z roku na rok coraz bardziej staje się fikcją- chiński aparat władzy systematycznie zagarnia kolejne obszary dla siebie. 1 lipca każdego roku, czyli w rocznicę wspomnianego wydarzenia w Hongkongu odbywają się masowe strajki.
Simatai przywitało nas cudną pogodą, dzięki świetnej przejrzystości powietrza naszym oczom ukazały się kilometry muru biegnące wysoko po grani. Chociaż każdy widział mur już na zdjęciach, ten prawdziwy pierwszy raz jest naprawdę niesamowitym przeżyciem.
Przy kasie biletowej kuszono nas wygodnicką kolejką linową wwożącą na szczyt, jednak bacząc na słowa przewodniczącego Mao, który rzekł, że nie jest godzien nazywać się mężczyzną ten, kto choć raz w życiu nie wspiął się na Wielki Mur, ruszyliśmy stromizną ku górze. Napomkniemy tylko, ze nasz portfel w pełni zgadzał się ze stanowiskiem Przewodniczącego :) Droga była tak piękna jak stroma, ale widoki wynagradzały trudy z nawiązką. Lepiej niż słowa oddadzą na pewno to zdjęcia.
Po wyjątkowo udanym dniu, z zaproszeniem do Hong Kongu wróciliśmy do Pekinu. A tam miła niespodzianka- po godzinie przyszła nasza gospodyni ze specjałami kuchni chińskiej na wynos. Nan słysząc o naszych złych doświadczeniach z chińszczyzną postanowiła bronić jej honoru. Skutecznie. Ucztując do granic przyzwoitości gadaliśmy do drugiej w nocy.