Do Pekinu dotarliśmy 1 kwietnia późnym wieczorem. Przy pierwszym spotkaniu nasza gospodyni- Nan wydała nam się co najmniej dziwna: w swoim profilu napisała, że szuka ludzi, którzy chcą poznać ją, a nie jej „kanapę”, a pierwszą rzeczą, którą zrobiła po wprowadzeniu nas do domu, było zamknięcie się w swoim pokoju do końca wieczoru. Jak się później okazało, jest ona z tych co potrzebują więcej czasu, by się rozkręcić i następnego dnia była już zdecydowanie bardziej komunikatywna.
Opowiedziała nam historię swego życia, a właściwie ideologicznej przemiany. Kontynuując rodzinną tradycję, postanowiła związać się z branżą filmową i jako kierunek swoich studiów wybrała reżyserię. Jej ojciec został reżyserem w troszkę mniej konwencjonalny sposób: wiele lat temu lokalne władze potrzebowały wielkiego portretu Mao, a on był jedynym, który potrafił malować. Wizerunek odtworzył wiernie i w dużym formacie, dzięki czemu lokalny kolektyw dostrzegł go, uczynił jednym ze strażników rewolucji kulturalnej i postanowił zatrudnić w teatrze, a później w branży filmowej. Nan wychowywana była już w duchu innej rewolucji- rewolucji gospodarczej i jak miliony Chińczyków nie interesowała się polityką czy prawami człowieka, tylko bezmyślnie i z pełnym przekonaniem przyjmowała serwowaną jej przez szkołę i telewizje „papkę ideologiczną”, interesując się przede wszystkim tym, by jej wiodło się dobrze pod względem materialnym. A z tego co serwują tutejsze media nie wiadomo czy śmiać się czy płakać:
1. Chiny, według obecnej linii partii, nie są państwem kapitalistycznym, tylko dążą do socjalizmu. Jak więc wytłumaczyć tak rażące różnice w zarobkach? Dong, czyli następca Mao stwierdził, że trzeba pozwolić wzbogacić się jednej grupie, by ta następnie pokazała drogę do bogactwa reszcie społeczeństwa.
2. Tybetańczycy są bardzo wdzięczni, że mogli wrócić do Chin- do swojej macierzy, a Dalaj Lama jest zwariowanym rewolucjonistą, którego słucha tylko grupka mnichów.
3. Chiny to państwo wiecznej szczęśliwości, tu, dzięki partii, życie jest dostatnie i piękne, a na zachodzie jest smutno, szaro i beznadziejnie.
Dla Nan momentem przełomu było półtoramiesięczne stypendium w Tallinie. Początkowo nie chciała jechać: po co ma wyjeżdżać do jakiegoś smutnego kraju, gdzie ludzie są nieszczęśliwi? Na to jej profesor w 2007 roku odpowiedział, że powinna, bo Estonia to bratnie państwo socjalistyczne (!) i będzie mogła zaobserwować jak tam robi się filmy.
Pobyt tam był dla niej niczym objawienie, nowo poznani przyjaciele zadawali pytania, na które ona odpowiadała wyuczonymi formułkami. Następnie pokazywali jej swój punkt widzenia, aż w końcu zdała sobie sprawę z tego, że przez tyle lat karmiono ją samymi kłamstwami i postanowiła, że zrobi wszystko, by z Chin wyjechać na stałe.
A teraz wróćmy do samego miasta. Aglomeracja pekińska liczy sobie 30 milionów mieszkańców i wielkością przyrównać ją można do Belgii. Niby mieszkamy w dużym mieście i jesteśmy przyzwyczajeni do tłumów, ale to co zobaczyliśmy tutaj przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Klaustrofobiczne wrażenie tłumu potęguje fakt, że Chińczycy pchają się zawsze i wszędzie. Apogeum natomiast przypada na moment kiedy otwierają się drzwi od kolejki metra i ci wystrzeliwują niczym z bloków startowych by zająć kilka wolnych miejsc siedzących.
Absolutnie trzeba się zgodzić z twierdzeniem, że specjalnością chińskich architektów są olbrzymie betonowe przestrzenie. W tym oczywiście plac Tiananmen, czyli (o ironio) Plac Niebiańskiego Spokoju- największy, bo liczący aż 400000 m2 plac na świecie. I tak jak Europejczykom nazwa ta kojarzy się przede wszystkim z masakrą z 1989 roku, tak w rzeczywistości plac ten w całości jest kultem obecnego systemu: na jego środku stoi mauzoleum Mao i kolumna bohaterów narodu, a po bokach Wielka Hala Ludowa będąca siedzibą Narodowego Kongresu Ludowego, czyli chiński parlament i Chiński Muzeum narodowe. Wieczór na placu Tiananmen pozwolił nam zrozumieć jak działa komunistyczny aparat bezpieczeństwa, jak poprzez strach można utrzymać miliony jednostek w równym szeregu. Kiedy zbliżał się zmierzch, plac zaroił się od mundurowych: zielonych- wojsko i granatowych- policja. W parę chwil było ich dziesiątki. Obława? Nie! Po prostu jak co wieczór największy plac publiczny przeradzał się w strefę zamkniętą. W ciągu kilkunastu minut udało im się tak sprytnie pokierować tłumem, że plac opustoszał. Niby człowiek nie robił nic złego, niby ci mundurowi byli uprzejmi, aczkolwiek mocno stanowczy, ale udało im się wytworzyć w nas uczucie zagrożenia i bezsilności, więc skuliwszy się nieco, udaliśmy się we wskazanym przez nich kierunku.
Zaraz obok znajduje się przykład dawniejszej świetności Chin- Zakazane Miasto, czyli pałac cesarski, nazwany w ten sposób, gdyż przez ponad 500 lat wstęp na te tereny był dla większości Chińczyków zakazany.
Widzieliśmy również Świątynię Nieba, dzielnicę hutongów i miasteczko olimpijskie, ale szczerze powiedziawszy żadne z tych miejsc nie wywarło na nas oczekiwanego wrażenia. Zawodzi szczególnie słynny olimpijski stadion, czyli tak zwane orle gniazdo. Poszliśmy obejrzeć go w nocy, licząc na spektakularne podświetlenie, a to wygląda jakby ktoś zapomniał zgasić światła w łazience. Co ciekawe, usytuowane obok narodowe centrum sportów wodnych podświetlono fantastycznie.