Quanzhou to miasto pominęte przez Lonley Planet. Być pominiętym przez Lonley Planet to znaczy nie istnieć na turystycznej mapie świata. Jakie są tego konsekwencje dla turysty? Tubylcy nie zerkają już ukradkiem- tubylcy wpadają na latarnie wytrzeszczając na nas oczy do granic możliwości. Kiedy szliśmy z dworca na Daniela wpadło trzyletnie dziecko, odpiło się od niego i upadło uderzając głową o chodnik. Myślicie, że zapłakało? W żadnym wypadku! Kiedy Daniel się nad nim pochylił było tak przerażone na jego widok, że podskoczyło na równe nogi i ze strachem w oczach pobiegło do mamy.
Większym kłopotem są problemy językowe- tu ludzie nie wyobrażają sobie, że ktoś może nie potrafić mówić i czytać po chińsku. Gdy zapytaliśmy przy pomocy rozmówek panią w hotelu o cenę pokoju, dając jej kartkę z długopisem do udzielenia odpowiedzi, ona na tejże kartce pieczołowicie narysowała/napisała kilka krzaczków i dumna z siebie podała nam ją. Podobna historia spotkała nas na dworcu autobusowym, gdzie zapytana o godzinę odjazu kasjerka rozpoczęła gorąco dyskusję z koleżanką, a następnie razem, nie biorąc pod uwagę faktu, że istnieje również coś takiego jak rozmowy na migi, z dużą uwagą skonstruowały zdanie po chińsku i zapisały nam je.
Nasz wizyta w Quanzhou nie była przypadkowa- stamtąd chcieliśmy udać się nad pobliskie, piękne jezioro, a w wolnym czasie podjechać do gorących źródeł. Jako że z kasjerką na dworcu autobusowym dogadać się nie szło, a jedyne co udało nam się wydedukować to fakt, że autobusu nad jezioro nie ma, postanowiliśmy pojechać do źródeł.
Z otwartych dla nas drzwi autobusu zaczęła wylewać się woda. Miała to być nasz pierwsza w życiu podróż z żywym inwentarzem. W autobusie przypominającym taki z lat pięćdziesiątych stała olbrzymia balia nakryta siatką, w której żwawo coś pluskało. Naturalnie założyliśmy, że pojedziemy z rybami. A tu niespodzianka: jechał z nami przysmak Chińczyków, czyli takie małe węże wodne.
Wjechaliśmy w mocno oddalone od cywilizacji tereny: autobus z oszałamiającą prędkością 30 km/h turlał się przez wertepy. Co jakieś pół godziny mieliśmy obowiązkowa przerwę techniczną: a to trzeba było dolać oleju, a to wody do chłodnicy lub po prostu ostudzić dymiący silnik. Za każdym razem był to niełatwy proces, gdyż na pokrywie silnika leżały ogromne jutowe worki pełne tajemniczych płodów rolnych i za każdym razem trzeba było je najpierw zdjąć, a następnie ułożyć z powrotem.
Choć droga do krótkich nie należała bynajmniej nam się nie dłużyła. Nasz sąsiad okazał się najbardziej komunikatywnym Chińczykiem spotkanym do tej pory. Wprawdzie po angielsku nie mówił ani słowa, błyskawicznie pojął ideę rozmówek i postanowił wykorzystać je przeciwko nam, wyszukując w nich odpowiednich zwrotów i w ten sposób, ku uciesze całego autobusu, zadając nam różnorodne pytania. Ta konwersacja tak ośmieliła panie siedzące na przedzie, że zaczęły nam bez ogródek pstrykać zdjęcia telefonami komórkowymi.
A teraz podzielimy się z Wami jedną z nowoodkrytych przez nas mądrości: zanim wybierzesz się na wycieczkę, dowiedz się o której jest autobus powrotny! Kiedy droga z asfaltowej zamieniła się w szutrową, a następnie w wąską górską drożynę, postanowiliśmy zapytać naszego sąsiada o której odjeżdża ostatni powrotny autobus. I wtedy dotarła do nas wiadomość dnia: o 10.30 rano i jest to jedyny autobus. Nie byłoby dramatu gdyby nie fakt, że następnego dnia to my musieliśmy być z powrotem w Guilin ze względu na samolot do Pekinu!
Po błyskawicznej burzy mózgów doszliśmy do wniosku, że jedziemy do najbliższej większej miejscowości (ostatniej) i tam szukamy czegokolwiek co nas zwiezie w dół- samochodu, motoru czy choćby bawoła. W tym momencie jak na zawołanie stary autobus nie powołał stromej drożynie i na jej środku padł buchając parą i spalinami. Pozytywnym aspektem było to, że pierwszy raz od tygodnia zrobiło się nam ciepło. Dlaczego po raz pierwszy? Bo Mao powiedział, że na południe od rzeki Jangcy panuje wieczne lato i ogrzewanie w domach jest tu niepotrzebnym zbytkiem. W całej swej wielkości zdarzyło mu się pominąć taki detal jak górzyste ośnieżone tereny, które tym jednym twierdzeniem również zostały pozbawione ogrzewania. Tak więc pokoje hotelowe były zimne i wilgotne, ale o ironio (cytując klasyka) wyposażone w klimatyzację.
Ale wracając do tematu: nasi chińscy towarzysze niedoli (podróży) zobaczywszy ogrom przerażenia na naszych twarzach, stanęli na wysokości zadania i zobaczywszy jadący w stronę Quenzhou samochód, zatrzymali go i tak długo darli się na kierowcę, aż ten, mimo wielkich wewnętrznych oporów, które malowały się na jego twarzy, zgodził się nas podwieźć bliżej miasta. Wkrótce złość mu przeszła i całą drogę zabawiał nas rozmową, zasadniczo monologiem, z którego nie pojęliśmy ani słowa. Jednak lody między nami zostały przełamane i pan podwiózł nas wprost pod przystanek minibusików.
Historia właśnie dobiegłaby końca, gdyby nie fakt, że musiałam skorzystać z toalety. Wyszukawszy odpowiednią frazę w słowniku poszłam w lud. A ten jak jeden mąż wskazał… podwórkowy chlew. O zgrozo „chlew” to nie metafora. Zobaczywszy trzy dorodne maciory, zwątpiłam i wróciłam z prośbą o doprecyzowanie namiarów. Tubylcy, trochę bardziej zniecierpliwieni, wskazali ten sam kierunek. Pomyślałam: może przeoczyłam jakieś niepozorne drzwiczki, więc się wracam, a tam tylko świnie. Przy trzecim podejściu poprosiłam o przewodnika i jak się okazało pani ku mojej rozpaczy zaprowadziła mnie przez świnie do zacisznego rynsztoczka, w którym wylegiwały się trzy szczury. Skłamałabym mówiąc, że się nas przestraszyły. A na resztę spuśćmy zasłonę milczenia.