Wczesnym rankiem zaopatrzeni w wyposażenie podstawowe turysty w Chinach, czyli w dwa słowniki, mapę i notes z długopisem wyruszyliśmy w poszukiwaniu tarasów ryżowych. Jako że władze chińskie obcokrajowcom nie ufają i wypożyczyć samochód można tylko w czterech największych miastach i do tego nie wolno nim poza nie wyjeżdżać, a motoru w ogóle wypożyczać nie wolno, musieliśmy zdać się na transport publiczny. Szczęśliwie transport ten, w przeciwieństwie od wietnamskiego, organizowany jest odgórnie i dworzec autobusowy jest tym, czym powinien w naszych wyobrażeniach być: kasy, rozkład jazdy, poczekalnia itd., a nie parkingiem, na którym stoi 50 autobusów i 50 gardeł krzyczy by zaciągnąć cię właśnie do swojego.
Siedemdziesięciokilometrowy odcinek okazał się prawie niemożliwy do przejechania, gdyż sporą część trasy kierowca poruszał się z prędkością 20 km/h, zatrzymując się gdzie popadnie (instytucji przystanku nie przewidziano) i zbierając następnych pasażerów.
Kiedy dotarliśmy do Heping- miejsca przesiadki- zwyczajowo dopadło nas kilku taksówkarzy proponując podwózkę za „rozsądną” cenę. Odnalezione przez nas w słowniku „za drogo” przyjęli z wielkim oburzeniem. Na szczęście niedługo po tym jechał autobus, który podwiózł nas na miejsce.
Podobno słynne na cały świat ryżowe tarasy w Longji tworzone były od XIII wieku i każde kolejne pokolenia dodawały nowe, aż w końcu całe góry- od podnóża po sam szczyt- zamieniły się w wirującą siatkę linii. Podobno tarasy są piękne o każdej porze roku, my niestety trafiliśmy w martwą przerwę pomiędzy sezonami: śnieg już stopniał, ziemia na tarasach została zaorana pod zasiew i dopiero powoli zaczynała zapełniać się wodą z górskich strumyków. Ale tak czy tak tarasy robią duże wrażenie i warto było je zobaczyć. Choć pogoda nie rozpieszczała, a niski pułap chmur zmniejszał widoczność mamy nadzieję, że zdjęcia oddają chociaż część uroku tego miejsca.
Dzisiejszego dni ćwiczyliśmy również marszobiegi. Wzdłuż drogi na szczyt rozstawione były stragany z wszelakim ludowym badziewiem, Sfotografowanie sprzedawczyni w ludowym stroju według niej obligowało do zakupu. Tak więc za każdym razem gdy usłyszeli dźwięk migawki, rzucali wszystko i ruszali w pogoń za nami, krzycząc, że teraz to już musimy coś u nich kupić. Często więc trzeba było się szybko ewakuować :)
Pisząc o tarasach trzeba wspomnieć o jeszcze jednym mankamencie: w przeciwieństwie do polskich władz komunistycznych, chińskie są pomysłowe, kreatywne i wiedzą jak robić pieniądze. Wejście na tarasy obłożone zostało wysoką opłatą (50 juanów), a w mała wiosce u ich podnóży intensywnie rozbudowywana jest baza hotelowa. Cenę tę łatwiejszą do przełknięcia czyni fakt, że chińscy turyści również zobowiązani są ją uiścić.
Drogi powrotnej obawialiśmy się o tyle, że miejscowości docelowe autokarów zapisane były jedynie piktogramami. Tak więc chcąc nie chcąc mieliśmy pierwszą lekcję chińskiego pisma. Nazwa naszej miejscowości składa się z czterech znaków i są to kolejno: choinka-drabinka-choinka-choinka :)
Wieczorem udaliśmy się do centrum, licząc, że uda nam się zobaczyć największy na świecie sztuczny wodospad, który spływa po ścianach jednego z miejscowych hoteli. A tu zonk :) Wodospad został wyłączony na czas renowacji. My to mamy szczęście!