Po Wietnamie nie mieliśmy co do Chin dużych oczekiwań. Liczyliśmy się z tym, że tu też będzie brudno i śmierdząco, a sklepy będą zalane chińską tandetą. A tu niespodzianka- Guilin to naprawdę „wypasione” miasto- położone wśród śmiesznych, pojedynczych gór w kształcie kopców porośniętych drzewami, otoczone dwoma potężnymi rzekami robi imponujące wrażenie. I co ważne: robi wrażenie nie jak na Azję, ale po prostu robi wrażenie. Wszędzie zielone i zadbane skwerki, przystrzyżone trawniki i kolorowe kwietniki. Po miesiącu użerania się z tuk-tukami wróciła prawdziwa komunikacja miejsca- dobrze zorganizowana, logiczna (nazwy przystanków po angielsku) i bardzo tania. Na ulicach natomiast jest pełno motorków… elektrycznych, które mkną bezszelestnie, nie zanieczyszczając powietrza.
Turyści owszem są, ale tylko chińscy, a ci w żaden sposób nam nie przeszkadzają. Mamy prostą zasadę jak stwierdzić czy jesteśmy w „prawdziwym” miejscu czy w „turystowie”- jeśli miejscowi się na nas gapią, to znaczy, ze jesteśmy tam, gdzie powinniśmy. A tu oprócz miejscowych gapią się na nas chińskie wycieczki :)
Dzień rozpoczęliśmy od obowiązkowego punktu podczas wycieczki do Guilin, czyli od wspinaczki na jeden z wielu szczytów. My wybraliśmy Fubo- podobno widok taki sam jak z innych, a cena wejściówki niższa. To jest właśnie jedyny odkryty jak na razie mankament Chin: do wszystkich atrakcji są wejściówki, które do tanich, niestety, nie należą. Szczyt fajny, z ładnym widokiem, niestety pogoda nie dopisała- jest tylko około 17 stopni Celsjusza, niebo zachmurzone, a dalszy plan zamglony.
Zszedłszy z góry, mieliśmy udać się na spacer po czterech jeziorach. Nie udało nam się zobaczyć nawet jednego, gdyż fotograficzna pasja Daniela doprowadziła go do upadku: chcąc zrobić zdjęcie rybakom pośliznął się i po kolana dokładnie zapoznał się ze słynną rzeką Li. Tak więc mieliśmy przymusową przerwę w hotelu i suszenie butów.
Po przerwie postanowiliśmy kontynuować zaniechany program. I to właśnie jeziora były tym co uczyniło dzisiejszy dzień niezwykłym. W fenomenalny sposób zagospodarowane nabrzeża: przerobiono je na przepiękny park, z małymi, krętymi ścieżkami, które dzięki misternemu systemowi oświetlenia, nocą zapalają się feerią barw. I taki naprawdę magiczny krajobraz ciągnie się kilometrami. Na nabrzeżu pełno ludzi, lokalne zespoły amatorskie grają, śpiewają lub tańczą dla przechadzającej się publiczności.
Przyglądając się czemuś takiemu człowiek zaczyna się zastanawiać jak wielki potencjał kryje w sobie ten ambitny i pracowity naród. I jaki wpływ na jego rozwój i na to, że można tworzyć rzeczy naprawdę wielkie ma panujący tu reżim z charakterystyczną dla siebie miłością do „pokazania się”, brakiem szacunku dla jednostki i jej praw (chociażby prawa własności) oraz przymuszaniem do wykonywania niemożliwego w połączeniu z wielkimi pieniędzmi oraz tanią i łatwodostępną w nieograniczonych ilościach siłą roboczą. Czy, w innym ustroju, będąc oczywiście daleką od gloryfikowania komunizmu, podobne projekty byłyby realizowane na tak wielką skalę i w takim tempie? No i czy są one tego warte?
Odnosimy również wrażenie, że władze próbują przekształcić Chińczyków pod względem sposobu bycia w społeczeństwo na wzór zachodniego. Te śmieszące cały świat informacje, że przed olimpiadą władze chińskie uczyły mieszkańców Pekinu, żeby na przykład nie pluć na ulicę, to nie jednorazowy wybryk na czas igrzysk, ale część większego planu. Podobne filmiki jak się zachować puszczane są na przykład w pociągach i autobusach. Co prawda jak na razie bez większego rezultatu, ale może kiedyś wreszcie podziała?