Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek złożę deklarację jak w temacie dzisiejszego posta, w szczególności w kontekście kolonializmu, ale chwała Francuzom, że przez 60 lat swojej obecności na tych teraenach nauczyli tych „ryżojadów” piec chleb. Gdy po miesiącu ryżu i okropnego chleba tostowego zobaczyliśmy w piekarni wypieczone bochenki przyprószone mąką, ku ogromnemu zdziwieniu miejscowych wpadliśmy w euforię i spożyliśmy najlepszy od dwóch miesięcy posiłek: chleb i 7 up.
Wizowe ograniczenie czasowe wprowadziło niestety pewien rodzaj nerwowości w nasze zaznajamianie się z Wietnamem. Niestety robimy to po „łebkach”, podążając jak najszybciej ku północy, ale z nadzieją, że jeszcze kiedyś tu wrócimy i będziemy mogli dokładniej poznać ten kraj.
Dlatego też Hue, bardzo sympatycznie wyglądająca trzystutysięczna miejscowość została przez nas potraktowana po macoszemu jako punkt przerzutowy. Mieliśmy do wyboru: kolejne miasto lub słynne tunele dzięki którym Viet Minh pokonał Imperium Zła, czyli USA.
Tylko jak tam dotrzeć? Jest południe, następny autobus mamy o 18, a do tuneli jest 150 km w jedną stronę, czyli jak na wietnamskie warunki niewyobrażalnie dużo. Na szczęście pomocna okazała się pani z biura, w którym kupiliśmy bilet autobusowy i załatwiła nam podwózkę, czyli samochód z kierowcą. Impreza nie tania niestety, ale chyba jedyny możliwy sposób na dotarcie tam na czas. Nasz kierowca nie znał ani jednego słowa po angielsku i był z typu „żeby ten samochód kupić żona i dzieci musiały sprzedać po jednej nerce i jest to mój największy skarb”, więc szeroką pustą drogą jechał 60 km/h trąbiąc na wszystko co się rusza bądź też nie :) Gdy dwukrotnie w sposób migowo-łopatologiczny zwróciliśmy mu uwagę, że tunele są czynne tylko do 16 i chcielibyśmy być tam w miarę wcześnie, przyspieszył. Do 80 km/h. I ani kilometra szybciej!
Powojennych podziemnych tuneli w Wietnamie są dwa rodzaje: takie, które służyły jedynie do przemieszczania się oddziałów partyzanckich lub takie, które oprócz powyższej funkcji służyły również za schron, a nawet za miejsce do mieszkania dla miejscowej ludności. Tych pierwszych jest oczywiście zdecydowanie więcej, ale te drugie są większe i ciekawsze. I do tej drugiej kategorii zaliczają się tunele w Vinh Moc- przez ponad 6 lat zamieszkiwały je 64 rodziny, czyli ponad 300 osób. Była tu szkoła, kuchnia, sala spotkań, a nawet porodówka, w której na świat przyszło 17-cioro dzieci. Oprócz tego była to główna baza przerzutowa północ-południe. To tu właśnie komunistyczne bojówki odpoczywały przez 1-2 dni przed marszem na południe. Tego wszystkiego nie dowiedzieliśmy się od przydzielonego nam przewodnika, który znał 5 kluczowych słów po angielsku, tylko od przewodnika oprowadzającego następną grupę. I to właśnie on opowiedział nam historię dnia. Wiecie dlaczego Ho Chi Minh zmarł w 1969 roku? Nie dlatego, że miał już 79 lat i był mocno schorowany, tylko dlatego, że on bardzo kochał swój naród i jak zobaczył, jak źli Amerykanie mordują wietnamskich starców, kobiety i dzieci, to się tym tak strasznie zmartwił, że zmarł. Nie, że chciałabym za wszelką cenę bronić Amerykanów, ale tak jednostronne pokazywanie historii: Wietnamczycy dobrzy/Amerykanie źli, powoduje automatyczny opór.
W podziemnych korytarzach, których są trzy kondygnacje, najniższa 25 metrów pod ziemią, co ciekawe było bardzo dużo powietrza. Przestrzeni natomiast zdecydowanie mniej- jako że budowane dla Azjatów, w najwyższych miejscach ich wysokość dochodziła do 1,80 m. Po bokach natomiast małe norki, które służyły jako pomieszczenia mieszkalne, teraz wypełnione kiczowatymi postaciami ludzi, którzy w tych ciemnościach mogą przyprawić o zawał serca.