Nie odzywaliśmy się przez kilka ostatnich dni, gdyż niestety cierpiałam na niemoc twórczą. Może jest to spowodowane, jak zasugerował tata Daniela, brakiem komentarzy pod mą „twórczością”? Czy ktokolwiek to jeszcze czyta?
No, ale po tej krótkiej dygresji wracajmy do głównego wątku. Autobus, który po nas podjechał był zjawiskiem niecodziennym, przynajmniej jak na europejskie standardy i zdecydowanie zasługiwał na nadaną mu przez miejscowych nazwę, czyli „sleeping bus”. Zamiast siedzeń były łóżka i co ciekawe tak sprytnie ułożone, że w normalnych gabarytów autobusie zmieściło się aż 39 takich miejsc, czyli niewiele mniej niż zazwyczaj siedzeń, a o ile większy komfort. Właściwie można by się tam było naprawdę nieźle wyspać, gdyby nie wietnamscy kierowcy autobusów, którzy w nosie mają to, że jest noc i ludzie wykupili miejsca leżące w innym celu niż wysłuchiwanie głośno rozkręconego wietnamskiego popu... No i oczywiście pasja z jaką używają klaksonu.
Zamiłowanie Wietnamczyków do nadużywania klaksonu wymaga kilku słów komentarza. Początkowo zastanawialiśmy się dlaczego oni wiecznie na wszystkich i na wszystko trąbią i to według nas bez powodu. Po pewnym czasie doszliśmy do wniosku, że tu klakson ma inne znaczenie niż u nas. My używamy go tylko w dwóch przypadkach; jako o strzeżenia i gdy chcemy innemu uczestnikowi ruchu bez słów powiedzieć co o nim myślimy. Tu natomiast klakson jest wyjątkowo irytującym sposobem przekazywania wszem i wobec informacji: uuu jadę, uciekajcie. Stosują go wszyscy jadący na raz, właściwie bez dłuższych przerw więc możecie sobie wyobrazić jazgot, który nam od kilku dni towarzyszy.
Do Hoi An nie przybyliśmy ze względu na to, że UNESCO umieściło je na liście światowego dziedzictwa, tylko ze zdecydowanie bardziej prozaicznego powodu. Hoi An to słynne na cały Wietnam miasto krawców. Na 78 tysięcy mieszkańców działa ponad 300 salonów krawieckich, które specjalizują się przede wszystkim w szyciu męskich garniturów. Może „specjalizują” to nie jest odpowiednie słowo- część z nich naprawdę zna się na swoim fachu i to oni wyrobili dobrą renomę tej miejscowości, natomiast sąsiedzi podpatrzyli, że im się dobrze wiedzie i na zasadzie „szyć każdy może, trochę lepiej lub o niebo gorzej” w ciągu kilku ostatnich lat jak grzyby po deszczu wyrastały nowe salony.
Z racji, że ceny mają zdecydowanie konkurencyjne, Daniel postanowił się skusić na miejscowy wyrób i poważnie wzbogacił swą garderobę. Niektórzy noszą „V” jak Vistula, inni „V” jak Vietnam :) Tak więc przez dwa dni biegaliśmy po krawcach na przymiarki, w przerwach rozkoszując się urodą wąskich uliczek z małymi żółtymi kamieniczkami.