Dzień rozpoczęliśmy niestety dość wcześnie, zastanawiając się co ze sobą począć. Okoliczności przyrody bardzo zachęcające: długa biała plaża, palemki, no i błękit wód. Ale czy zważywszy na to, że nasza wietnamska wiza kończy się za 9 dni i nie chcemy jej przedłużać, nie powinniśmy się streszczać i już dzisiaj wieczorem ruszać dalej? Stwierdziliśmy, że tak będzie najrozsądniej i postanowiliśmy udać się do biura sprzedającego bilety autokarowe znajdującego się 2 kilometry dalej. Jak? W sposób najprostszy- złapać tubylca z motocyklem i w zamian za kilka tysięcy dongów mieć podwózkę. Szczęśliwie w ramach przywilejów dla blondynki w azjatyckim kraju są takie wygody jak darmowy stop w zamian za podanie maila :) Daniel maila podawać nie musiał- wystarczyło 20000 dongów :D
W biurze podróży okazało się, że za 35 dolarów od osoby kupiliśmy autobus aż do Hanoi, czyli jeszcze jakieś 1700 km. Bilet jest tzw. open, czyli można się zatrzymać w dowolnym miejscu na trasie i np. następnego dnia wsiąść ponownie i tak nieograniczoną liczbę razy.
Zakupiwszy bilet pan próbował nam wcisnąć jeszcze wycieczkę na wydmy za „jedyne” 25 dolarów. Stwierdziliśmy, że spróbujemy dostać się tam sami, może np. po raz kolejny wynajmiemy motor. On na to, że aktualnie z racji dużej ilości wypadków, wypożyczanie obcokrajowcom motorów jest zakazane do odwołania. Mając w pamięci słowa Australijczyków, że Wietnamczycy kłamią jak z nut, byle tylko sprzedać oferowane przez nich dobro, nie do końca mu uwierzyliśmy. I rzeczywiście okazało się, że pan troszke naciągał rzeczywistość do swoich potrzeb- mieszkający w tej miejscowości Niemiec powiedział nam, że bez wietnamskiego prawa jazdy wypożyczać można jedynie skuterki do 50cc. Tak więc ruszyliśmy w poszukiwaniu mikro-skuterka, co jak się okazało nie było tylko niezwykle trudne a wręcz niemożliwe. Nie pozostało nam więc nic innego jak zaryzykować i wypożyczyc „setkę”.
Motorek okazał się calkiem sympatyczny i od poprzedniego różnił się tym, że skrzynia biegów działała. Przed nami było do przejechania 45 kilometrów w jedną stronę. Jak się okazało była to najprzyjemniejsza z dotychczasowych jazd. Szeroka, pusta droga wiodła wzdłuż szumiącego, granatowego morza, po drugiej stronie mieliśmy natomiast widok na spaloną słońcem czerwoną ziemię. Ludzi, a co najważniejsze turystów, brak. Słońce świeci, wietrzyk wieje- typowy roadtrip.
Program dnia zakładał dwa punkty: białe i czerwone wydmy- obydwie przepiękne i bardzo duże- odsyłamy do zdjęć. Te pierwsze położone są pośrodku niczego, a zaraz obok przycupnęła maleńka wioska. I ta niestety jak podobno wiele miejsc w Wietnamie żeruje na turystach. Niestety w jeszcze gorszy sposób niż w większych miastach- tu się niczego turyście nie oferuje, tylko wyciąga rękę po pieniądze, traktując go jak chodzący bankomat, a pierwsze słowa po angielsku jakie znają już nawet maleńkie dzieci to „give money”.
Przy zachodzie słońca podziwialiśmy czerwone wydmy, by później udać się w kierunku Mui Ne, w którym niestety musieliśmy jeszcze kilka godzin poczekać na autobus.