Cóż te biura podróży mają w sobie? Chociaż już kilkukrotnie zarzekaliśmy się, że więcej na zorganizowaną wycieczkę nie pojedziemy, znowu na takiej wylądowaliśmy… Jako usprawiedliwienie możemy podać jedynie fakt, że autobus do miejscowości do której mieliśmy dotrzeć kosztował tylko 3 dolary mniej niż zorganizowana forma podróży, no a tu mieliśmy dostać i obiad (okropny) i owoce (3 plasterki ananasa i jeden mini-banan), no i oczywiście przejażdżkę łódką po Mekongu (15 minut).
Jak się okazało wietnamska matematyka turystyczna ma w sobie coś z magii, gdyż do 20-osobowego autobusu zmieściło się nas… 28 plus oczywiście kierowca, przewodnik i 3 duże plecaki. Bus był oczywiście z klimatyzacją. I im goręcej pan zapewniał, że klimatyzacja działa, tym bardziej ona nie działała. I dopiero kiedy temperatura wewnątrz osiągnęła jakieś 35 stopni, kierowca zgodził się otworzyć okna i po chwili świeży podmuch dwutlenku węgla i metali ciężkich schłodził nasze udręczone lica.
Podróż przedłużyła się z planowanych dwóch do trzech godzin, ale oczywiście sklepy z rękodziełem trzeba było zobaczyć. Wszędzie więcej turystów niż miejscowych i wszędzie próbują nam coś opchnąć. Szczyt absurdu osiągnęliśmy przy punkcie „Enjoy fruit and music” (w wolnym tłumaczeniu relaks przy owocach i muzyce), kiedy to przy wspomnianych już wyżej trzech plasterkach ananasa katowano nas popisami dwuzębnego, siedemdziesięcioletniego wokalisty plus sekcja instrumentów smyczkowych. Wszystkie kompozycje, nie licząc hymnu ku chwale Ho Chi Minha, były jego własnego autorstwa i zawierały w sobie niezwykłą głębię. Płakała nam dusza i krwawiły uszy.
Postanowiliśmy, że mamy tego już dosyć i jakkolwiek nie byłoby to trudne, schodzimy ze szlaku: zostajemy w najbliższej większej miejscowości i deltę Mekongu zwiedzamy sami. Gdy nasz busik wysadził nas pośrodku niczego, nareszcie poczuliśmy, że jesteśmy w Wietnamie.
Po czym można rozpoznać, że zeszło się z typowo turystycznego szlaku?
1. W naszą stronę non stop kierują się mniej (dzieci) lub bardziej (dorośli) dyskretne spojrzenia- na nowo staliśmy się rodzajem atrakcji turystycznej.
2. Pani straganiarka jak zobaczyła, że się do niej zbliżamy, wydała z siebie potężny ryk. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyż do naganiaczy zdążyliśmy się już przyzwyczaić, tym razem jednak był to ryk przerażenia- wzywała koleżankę z ostatniego stoiska, która znała parę słów po angielsku, by nas obsłużyła. Gdy ta nie przychodziła wystarczająco szybko cały chór pobliskich straganiarek, w ogóle nie zwracając na nas uwagi, huknął równo, by przyspieszyć jej krok. Zafrasowana „anglistka” przyspieszyła i ku ogólnej uciesze całego otoczenia sprzedała nam bagietkę :)
3. Inna sprzedawczyni, ta z typu obnośnego kramiku, który stoi przy tobie i nie odczepi się aż coś się kupi lub znudzi jej się stanie, gdy nas zobaczyła siedzących na ławce w parku, uciekła przerażona. Ta sama pani w Sajgonie uznałaby nas za wyjątkowo dobry cel i stałaby przy nas wyjątkowo upierdliwie długo.
4. Nie ma infrastruktury turystycznej. Hotele w miejscowości wielkości Wrześni są trzy, w tym jeden państwowy umeblowany a la późny Gierek, gdzie pani w recepcji rytuał meldunkowy rozpoczęła od bardzo dokładnego sprawdzenia ważności naszych wiz.
5. Brak wypożyczalni skuterów, więc transportu trzeba szukać pośród miejscowych. Jedna pani usłyszawszy, ze potrzebujemy motor, szczęśliwa wykrzyknęła, że jej kuzyn ma jeden i już po paru chwilach była przy nas z delikwentem.
6. Nieznajomi zaczepiają cię na ulicy tylko po by pochwalić się znajomością kilku angielskich zwrotów i nic od ciebie nie chcą.
Najciekawsza jednak przygoda spotkała nas kiedy rozkoszowaliśmy się lodami na kolację ( w knajpach nie ma angielskiego menu, a baliśmy się pójść na całość). Już od dłuższej chwili nam, a właściwie zawieszonemu na danielowej szyi aparatowi przyglądała się grupka miejscowych fotografów kręcących się po parku. W końcu jeden odważny usiadł przy nas i podał Danielowi swój aparat do obejrzenia. Jak się domyśleliśmy- na zasadzie wzajemności. Kiedy inni zobaczyli, że biali nie gryzą, a co więcej są nawet interaktywni, zbiegli się całą chmarą i zaczęli pokazywać swoje zdobycze „najnowszej” techniki. Wprawdzie była to pierwsza generacja lustrzanek cyfrowych z ekranami wielkości znaczka pocztowego, ale kiedy towarzystwo się rozpstrykało, śmiechu było co niemiara. Początkowo myśleliśmy, że chcą sobie zrobić z nami zdjęcie, ale już po chwili dali Danielowi delikatnie do zrozumienia, że na zdjęciu to on co najwyżej zawadza. I tak po raz pierwszy w życiu mogłam się poczuć jak gwiazda filmowa :)