Sajgon, pomimo swojego ogromu, okazał się dość prosty do zwiedzania i już po pierwszym dniu odwiedziliśmy większość najważniejszych atrakcji. Przynajmniej z zewnątrz, gdyż na dzisiaj zostawiliśmy sobie wnętrza.
Zaczęliśmy od Pałacu Ponownego Zjednoczenia, którego historia świetnie odzwierciedla dzieje Wietnamu w ostatnich dwóch stuleciach. Już same jego nazwy wyznaczają kolejne etapy: początkowo nazywał się Norodom, następnie Pałac Niepodległości, aż w końcu po 1975 r. nadano mu obecną nazwę. Pałac został zbudowany pod koniec XIX wieku, czyli za czasów, gdy Wietnam był francuską kolonią dla generała- gubernatora Kokinchin. Podczas II WŚ Francuzi oddali te ziemie Japończykom bez walki. Jedynym, który ją podjął był Ho Chi Minh i stworzona przez niego komunistyczna partyzantka, co bardzo zapadło Wietnamczykom w pamięć. Po skończonej wojnie Francuzi chcieli na nowo zarządzać tymi terenami i czerpać z nich korzyści, ale Wietnamczycy zapragnęli czegoś więcej: niepodległego kraju, co wywołało wojnę francusko-wietnamską. Po klęsce Francuzów w 1954 roku państwo to zostało podzielone na dwie części: północ zarządzaną przez komunistyczną partię Viet Minh i południe zarządzane przez popieranego przez Amerykanów prezydenta Ngo Dinh Diem’a. I to właśnie on wraz ze swoją rodziną zamieszkiwał w pałacu. Co ciekawe był on tak znienawidzony przez swoich podwładnych, że jego własne siły powietrzne próbowały go zamordować poprzez zbombardowanie pałacu. Tak się wściekł, że pomimo iż zniszczone zostało tylko jedno skrzydło, kazał cały pałac zrównać z ziemią i wybudować nowy, tym razem ze schronem przeciw bombowym. Nigdy w nim nie zamieszkał, gdyż przed jego ukończeniem został zamordowany. Drugi, tym razem skuteczny zamach został przeprowadzony przez „podwładną” mu armię. Tak go kochano…
Pałac odegrał również symboliczną rolę w zakończeniu wojny amerykańsko-wietnamskiej: to właśnie jego bramy, jako ostatni punkt oporu, 30 kwietnia 1975 roku szturmowali komuniści i to oni właśnie nadali mu obecną nazwę.
Sam pałac budzi w nas mieszane uczucia. Lonely Planet opisał go jako jeden z najlepszych przykładów architektury lat 60-tych XX wieku. Nam natomiast styl lat sześćdziesiątych nierozerwalnie kojarzy się z siermiężnym gomułkowskim komunizmem i nie potrafiliśmy się zachwycać „czystością i lekkością formy” budynku, który wygląda jak DW „Krokus” w Wiśle… Co ciekawe Polacy są jeszcze tak skażeni komunizmem, że podobną do naszej opinię, opisując budynek jako „kiczowaty”, wydała polska wersja Pascala. Racja jednak chyba leży po stronie Lonely Planet, bo gdy człowiek przyjrzy się temu z bliska i spróbuje choć na moment zapomnieć o komunistycznych naleciałościach, zaczyna dostrzegać, że wnętrza te rzeczywiście coś w sobie mają.
Popołudnie spędziliśmy zwiedzając wnętrza Katedry Notre Dame (nic nadzwyczajnego) i najstarszą chińską pagodę w mieście (również bez rewelacji). Wieczór natomiast zleciał nam na zapoznawaniu się z ofertą miejscowych biur podróży. Chcieliśmy tak zaplanować kilka następnych dni, by spędzić je jak najciekawiej. Czy nam się udało? Zobaczymy:)