Człowiekowi się wydaje, że przez ten miesiąc z okładem zdążył już poznać Azję i że mało rzeczy jest go jeszcze w stanie zaskoczyć, a tu proszę: przeżyliśmy kolejny kulturowy szok. Czego dotyczy? Sądzę, że klimat najlepiej odda stworzone pod jego wpływem „haiku” autorstwa Daniela:
„Dobry Boże, uchroń tych co na motorze,
Jezu Chryste, ocal motocyklistę.”
Jak się więc możesz, drogi Czytelniku, domyślać szok ten po raz kolejny ma podłoże komunikacyjne: w ciągu godziny w Sajgonie widzieliśmy więcej motocykli niż w Polsce jest zarejestrowanych. Ja wiem, że może Wam się wydawać, że się powtarzamy, że o ruchu ulicznym pisaliśmy już i z Kula Lumpur i z Bangkoku, ale do tamtego natężenia zdążyliśmy się przyzwyczaić i za każdym razem, gdy myśleliśmy, że gorzej już być nie może, okazywało się, że wręcz przeciwnie. Przewodnik potwierdza nasze spostrzeżenia: ruch motorowy tutaj jest czymś unikalnym na skalę światową. Przez ulice przelewa się nieprzerwanym strumieniem rzeka jednośladów, która najbardziej przypomina nam stado szarańczy: trzymają się razem i są absolutnie wszędzie. Jeżeli na przykład droga jest jednokierunkowa, to znaczy, że motocykliści w drugą stronę będą poruszać się… chodnikiem. Co więcej: zostaliśmy dziś niejednokrotnie wytrąbieni, gdy na chodniku odpowiednio szybko nie usunęliśmy się im z drogi.
A przechodzeniu przez ulicę przewodnik Lonely Planet poświęcił osobny rozdział. Na szczęście, gdyż bez jego porad, w najlepszym wypadku pisalibyśmy do Was ze szpitala. Sztuka przechodzenia przez ulicę (tak, tak- zdecydowanie należy nazwać to sztuką) wymaga stalowych nerwów lub głębokiej wiary w to, że oni NAPRAWDĘ nie chcą cię przejechać. Tu nie czeka się na moment kiedy na drodze jest pusto lub motocykl jest w odpowiedniej odległości, gdyz takich momentów nie ma. Tu czeka się na moment, kiedy strumień pędzących motorów jest trochę mniejszy, wychodzi się na ulicę i przekracza ją bardzo powoli, nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów by… dać czas motocyklom by mogły cię wyminąć z lewej lub z prawej. I tak jak w Europie przez dużą ulicę przechodzi się szybko, często biegiem, tu tubylcy stosują zasadę: im większa i bardziej zatłoczona ulica tym wolniej prze nią przechodź.
Warto odnotować również fakt, ze po raz pierwszy od 1989 roku znaleźliśmy się w państwie komunistycznym. I wierzcie mi, nie wygląda to jak żywe wspomnienie PRL-u. Co więcej: gdyby tak wyglądał PRL, to ciągle byśmy jeszcze w nim tkwili, a Wałęsa siedziałby w stoczniowym doku i lutował kabelki. Dostępne są tu wszelkiego rodzaju imperialistyczne dobra konsumpcyjne: od butików najlepszych marek po stragany na których sprzedaje się podróbki tychże. Również wcielanie zasad równości społecznej nie wygląda podręcznikowo: obok ubogich rikszarzy i ulicznych sprzedawców przejeżdżają Lexusy podążające ku pięciogwiazdkowym hotelom. I jeszcze: dolar jest tu walutą niemalże równorzędną z wietnamskim dongiem. To w nim podawane są turystom ceny za taksówki, noclegi czy wycieczki. Za usprawiedliwienie służyć może jedynie fakt, że 1 USD to 17500 dongów i notoryczne wykonywanie skomplikowanych operacji matematycznych w pamięci już po pierwszym dniu doprowadza nas do szału. No i to wieczne liczenie zer na banknotach…
Dzisiejszy dzień spędziliśmy na oswajaniu się z kulturowym szokiem i wybraliśmy raczej luźny program zwiedzania, którego zdecydowanie najmocniejszym punktem było Muzeum Pozostałości Wojennych. Wcześniej nazywało się ono Muzeum Chińskich i Amerykańskich Zbrodni Wojennych ze szczególnym naciskiem na tych ostatnich.
Bez względu na to jak jednostronnie została pokazana historia wojny wietnamskiej, jest ona przerażająca. Dziesiątki zdjęć przedstawiających między innymi masakrę w My Lai, wspomnienia ofiar poparzonych napalmem, narzędzia tortur, a także płody ludzkie zniekształcone w wyniku zastosowania silnie toksycznych substancji do niszczenia upraw i lasów. Wszystko to pokazane w drastyczny sposób, bez taryfy ulgowej dla Amerykanów, bez owijania w bawełnę. Na koniec na szczęście pozytywny akcent: nawoływanie do pokoju na świecie i kolorowe rysunki dzieci.