No dobra, przyznamy się! Dzień jak każdy tranzytowy, do ciekawych nie należał, ale nie mogliśmy się powstrzymać od zaznaczenia jego na geoblogu, by zaliczono nam kolejne kilometry :)
Przejazd z Chiang Mai do Wietnamu zajął nam w sumie 48 godzin. Sporo, ale w większości jest to nasza wina, gdyż tak zaplanowaliśmy loty, by być nie mniej niż 5 a nie więcej niż 24 godziny w Singapurze i dzięki temu móc skorzystać z darmowych wycieczek. Tak więc po nocy w autokarze do Bangkoku czekała nas noc na lotnisku. Przygotowani byliśmy nieźle: w podręcznym bagażu śpiwór, szczoteczki do zębów, ręczniczek i … nasze super-materacyki. Tylko gdzie je rozłożyć? Tak spać przy wszystkich? Niby są takie miejsca z kozetkami, ale ciągle tam koś się kręci…
Ruszyliśmy więc na poszukiwania zacisznego kąta na jednym z największych lotnisk świata. I znaleźliśmy! Uwaga: pokoik dla matek karmiących piersią :D Czyli specjalne pomieszczenie (jacy ci Singapurczycy zmyślni) o wymiarach 2x2 z fotelem do karmienia i drzwiami na zamek, co w momencie posiadania przy sobie dwóch aparatów, laptopa i 1000 dolarów było czymś bardzo pożądanym. Jako że pomieszczeń takich były 3, a matek karmiących w okolicy 0, pomyśleliśmy, że się nie obrażą jak sobie jedno na kilka godzin pożyczymy. Co prawda napis na drzwiach stwierdzał, że z pomieszczenia nikt inny oprócz matek korzystać nie może, ale udaliśmy, że go nie zauważyliśmy… No i mieliśmy plan B: w razie nakrycia nas przez np. panie sprzątaczki Daniel miał się rzucić do mojej piersi i udawać przerośniętego niemowlaka :)
Na szczęście noc minęła spokojnie i rano zapisaliśmy się na wycieczkę po Singapurze, która niestety okazała się mocno średnią- była bardzo krótka, a pani przewodnik z właściwą Singapurczykom skrupulatnością co 10 minut podkreślała jakie to piękne miasto i że warto tu przyjechać jeszcze raz- tym razem na dłużej- co najmniej 7 dni.
Tym oto sposobem nasz genialny plan okazał się być mniej genialny niż przypuszczaliśmy. Ale przynajmniej internet na lotnisku był za darmo…