Dzisiejsze śniadanie na pewno znajdzie się w pierwszej dziesiątce najciekawszych posiłków wyjazdu, gdyż poranną owsiankę zjedliśmy z naszą zdziwaczałą gospodynią, jej 48-letnią nowozelandzko-australijsko-brytyjską przyjaciółką i … buddyjskim mnichem, który przyszedł do naszej gospodyni pochodzić sobie po internecie. Jak widać transcendentalne podróże już nie wystarczają :)
Buddyjski mnich jest z pochodzenia Australijczykiem, który 20 lat temu postanowił przejść na buddyzm, przyjechał do Tajlandii i zaczął medytować. Robił to niemal bez przerwy przez kilkanaście lat aż uznał, że jest wystarczająco świadomy, cokolwiek to znaczy. Przez ten czas żywił się tylko raz dziennie i to tylko wtedy kiedy uznał to za konieczne, a posiłki te do najlepszych nie należały, gdyż Tajowie widzac białego mnicha dawali mu tylko najgorsze resztki.
Tak nietypowo rozpoczęty dzień kontynuowaliśmy w równie niezwykły sposób. Wybraliśmy się na godzinną przejażdżkę na słoniu. Słonie były trzy, a nas ośmioro, więc zostaliśmy podzieleni w ten sposób, że panie jechały na ławeczce przymocowanej na słonim grzbiecie, panowie natomiast bezpośrednio na jego karku. Ach, dlaczego mężczyźni zawsze mają lepiej?
Nasz słoń był dużym i bardo głodnym samcem. Banany, które dla niego kupiliśmy wcinał bardzo szybko, podnosząc co chwilę trąbę do góry i żądając więcej. Gdy postanowiliśmy zrobić chwilę przerwy i nie dostał kolejnego banana, wściekł się lekko, zboczył z trasy na ostrą stromiznę (z nami oczywiście na karku) i postanowił zerwać sobie na obiad… całą palmę bananowca! Obwinął wokół niej trąbę, przymierzył się (a my tam na górze musieliśmy się kurczowo trzymać by nie zlecieć) i wyrwał ją z korzeniami, a następnie pomaszerował trasą dalej, ciągnąc za sobą sporą kłodę i powolnie ją konsumując.
Po słoniach przyszedł czas na jak to eufemistycznie zostało nazwane „cable- car”, czyli metalową klatkę zawieszoną na linach, kilkanaście metrów nad rzeką. Ponieważ stara leniwa grawitacja nie wystarcza, pan wypuszczając nas zamachnął się solidnie i przelecieliśmy nad rzeką. Ot, wariacja na temat mostu. Po drugiej stronie czekał nas godzinny, bardzo ciekawy szlak wzdłuż rzeki. Ani za bardzo po góre ani za bardzo w dół, a droga zajmująca- po prostu idealnie, szczególnie, że na jego końcu znajdował się fajny wodospad z małym bajorkiem do popluskania. Tam również zaserwowano nam bardzo nietypowy lunch. Dostaliśmy malutkie zielone i ciepłe zawiniątko: był to zasmażany makaron z kurczakiem i jakiem podany w liściu bananowca. A na deser papaja :)
Kolejnym punktem programu był rafting. W rzeczywistości rzeka była tak spokojna, że bardziej przypominałoby to wycieczkę emerytów stateczkiem po Wiśle, gdyby nie nasz sternik, który o raftingu miał takie samo pojęcie jak Daniel o Ordynacji Podatkowej. Wie co to jest, ale nie bardzo wie co z tym zrobić. Dlatego też notorycznie lądowaliśmy lub w najlepszym wypadku obijaliśmy się o skały. Jedyny sposób jaki sternik znał na wyciąganie nas z tych opresji polegał na tym, że wszyscy siadaliśmy po jednej stronie pontonu i skakaliśmy. Ani razu nie zadziałało, tak więc co chwilę ktoś musiał wysiadać i wyciągać zaklinowaną łódkę.
Ostatni odcinek rzeki przepłynęliśmy natomiast na bambusowych tratwach, żartując, że bylibyśmy pierwszymi w historii turystami, którym udało się taką tratwę zatopić, gdyż ta co chwilę niebezpiecznie chowała się pod wodę, a zamiast dwóch przydzielono nam tylko jedno wiosło. Wiadomo, kryzys.
Na sam koniec odwiedziliśmy wioskę jednego z górskich plemion Akha zamieszkujących te tereny. Wioska klimatyczna- same bambusowe chaty, w których podobno mieszka po dziesięć osób, kobiety w jednej, a mężczyźni w drugiej izbie. Na schadzki natomiast umawiają się w kilku na całą wioskę specjalnie po temu przygotowanych maleńkich chatkach- jak to nasz przewodnik barwnie określił „honeymoon house”.
Tak przyjemny dzień postanowiliśmy zakończyć mocnym akcentem: wynajęliśmy skuter! Sęk w tym, że jazda na automatycznym skuterku zdaje się być całkiem prostą sprawą, pomyślcie jednak, że tutaj każdy jeździ na motorze, w każdej chwili są ich na drogach setki, tysiące i nie trzymają się one żadnych reguł. No i do tego nasze umiejętności w tym względzie są zerowe… Drogę do domu pokonaliśmy jak armia amerykańska Japonię: metodą żabich skoków :)