Po niewczesnym przebudzeniu i śniadaniu w hotelowej restauracji (tym razem dla odmiany ryż z kurczakiem i warzywami) ruszyliśmy na podbój Ayutthaya- dawnej stolicy państwa Syjamu, czyli poprzednika współczesnej Tajlandii.
Początkowo postanowiliśmy zwiedzanie odbyć pieszo jednak porównawszy mapę z rzeczywistymi odległościami stwierdziliśmy, że lepszym rozwiązaniem będzie rower. Jeden. Tak przynajmniej stwierdził Daniel, który się uparł, że jeśli ma w domu super rowerek treningowy to na pewno poradzi sobie z przewiezieniem mnie po mieście na specjalnym siedzisku umieszczonym zamiast bagażnika.
I tak ku ogólnej uciesze miejscowej ludności rozpoczęliśmy wyprawę po ruinach, w które to miasto, wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, obfituje w nadmiarze. Nikogo już ze stałych czytelników nie zaskoczy informacja, że Tajowie postanowili wydoić z turysty ile się tylko da i za wejście na teren każdej ruiny ( a jest i z 15) życzą sobie po 50 batów. Znamiennym jest to, że Tajowie robią w trąbę nie tylko turystów, ale także własne państwo- panie kasjerki nie mają w zwyczaju wydawać biletów wstępu i my, chociaż byliśmy tam po południu dostaliśmy bilet dopiero na wyraźne, dwukrotne życzenie z numerem 10 i 11 tego dnia, a za kasami znaleźliśmy schowaną tabliczkę po angielsku, by domagać się biletu wstępu...
Ayutthaya to miasto 33 królów, 3 pałaców i ponad 400 świątyń. Stolicą było przez ponad 4 wieki- od połowy XIV do połowy XVIII. Europejskie zabytki z tego okresu są najczęściej świetnie zachowane i odrestaurowane, te natomiast w zdecydowanej większości wyglądają jak starożytne ruiny, czyli ogólnie kupa cegieł i kilka posągów z odrąbanymi kończynami, tudzież głowami. Najciekawsze są prangi, czyli wielkie kaktusokształtne obeliski- jak to stwierdził przewodnik „mieszanka stylu khmerskiego i wczesnego Sukhothai” cokolwiek to znaczy :)
Na wieczór mieliśmy wykupione bilety na nocny pociąg do Chiang Mai, kuszetka klasa druga, klimatyzowana. Po wcześniejszych średnio pozytywnych przeżyciach z klasą trzecią mieliśmy pewne obawy, a tu pełne zaskoczenie: wagon co prawda stary, ale czysto utrzymany, pościel, którą dostaliśmy śnieżnobiała i pachnąca. Wagon z kuszetkami wygląda zupełnie inaczej niż europejski, nie ma przedziałów, łóżka umiejscowione są wzdłuż okien po dwa jedno nad drugim, każde z własną zasłonką, więc jest sporo miejsca, a każdy ma odrobinę prywatności. Co więcej na stacji kolejowej były wyjątkowo czyste toalety z prysznicami, więc ogólnie spać poszliśmy wyjątkowo dopieszczeni.