Dzisiejszy dzień rozpoczął się skoro świt, a właściwie znacznie przed świtem, gdyż już o 4.30. Tak wczesna pobudka nie była oczywiście dobrowolna, tylko wymuszona faktem, że zakupiona przez nas wycieczka miała się rozpocząć o 6.00. W planie 3 następujące punkty: floating market (rynek na wodzie?) w Damnernsaduek, most na rzece Kwai i świątynia tygrysów.
Pierwszy punkt programu miał być barwny i pełen miejscowej ludności, która pływając swoimi lokalnymi łódeczkami po kanałach kupuje z innych łódeczek owoce, warzywa i inne regionalne produkty. Niestety wyszło jak zawsze, czyli ryneczek zamienił się w mocno eksploatowaną atrakcję turystyczną, gdzie na jedną sprzedawczynię przypadało około dziesięciu turystów.
Kolejna część wycieczki była już lepsza: przedstawiono nam historię budowy kolei śmierci: 415 kilometrowego odcinka łączącego Birmę i Tajlandię budowanego w trakcie IIWŚ. Swą złą sławę zawdzięcza ona znanemu filmowi „Most na rzece Kwai” oraz faktowi, że przy budowie zginęło około 15000 jeńców brytyjskich, amerykańskich, australijskich i holenderskich, no i 100000 przymuszanych do pracy Azjatów, ale o tym wspomina się już ze zdecydowanie mniejszym patosem. Tymi złymi byli oczywiście Japończycy, którzy zaplanowany na 5 lat projekt postanowili wykonać w 16 miesięcy nieludzko wykorzystując pracę głodujących jeńców. Tak więc zwiedziliśmy cmentarz wojskowy, gdzie aktualni ludzie ci są pochowani, muzeum, a następnie most przez rzekę Kwai. Co ciekawe, ten drewniany, o którym jest film, był tylko mostem pomocniczym, który miał służyć do czasu zbudowania betonowego.
No i następnie gwóźdź programu, czyli świątynia tygrysów. Początkowo była to zwykła buddyjska świątynia i miejsce medytacji dla tamtejszych mnichów. Miejsce to znajduje się niedaleko olbrzymich lasów deszczowych, w których miejscowi ciągle dla pieniędzy polują na zamieszkujące je tygrysy. Zabijają dorosłe osobniki, przy których często znajdują małe tygryski i na szczęście są na tyle łaskawi, że podrzucają je mnichom. I w taki sposób w świątyni pojawiły się pierwsze tygrysy. Te zaczęły się rozmnażać, ludzie przynosili następne i aktualnie jest ich 38 sztuk. Nie byłoby w tym nic specjalnie nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że tygrysy te są bardzo oswojone z ludźmi i można do nich podchodzić i ich dotykać. Według ulotki, którą dostaliśmy przy wejściu mnisi robią wszystko, by zwierzęta te móc wypuścić z powrotem na wolność. Niektóre organizacje proekologiczne (choć tego oczywiście w ulotce już nie znalazłam) uważają, że jest wręcz przeciwnie-mnisi przyzwyczajają tygrysy do ludzi usypiając tym samym ich instynkt, a robią to oczywiście dla pieniędzy. I muszę niestety zgodzić się z tymi ostatnimi: te tygrysy to jest świetnie zorganizowany i nakręcony biznes- po prostu maszynka do robienia pieniędzy, w szczególności, że bilet wstępu kosztuje 500 batów, a „specjalne” zdjęcie z tygrysem aż 1000. Ogólnie w miejscu gdzie te tygrysy przebywają odbywa się cały „rytuał”- najpierw trzeba odstać swoje w kolejce następnie dwóch opiekunów-wolontariuszy podchodzi do ciebie, jeden bierze aparat, drugi natomiast ciebie za rękę i prowadzi wśród tygrysów uwiązanych jedynie do dość długich łańcuchów. Niesamowite przeżycie. Daniel-twardziel mówi, że jego to nie ruszało, a mi serce waliło jak oszalałe, szczególnie jak widziałam ich wielkie łapska, które z łatwością mogłyby mnie dosięgnąć. Kolejnym „obrządkiem” dla turystów było wyprowadzanie tygrysów do miejsca ich noclegu. Turystów było około 50, obsługi pewnie w sumie podobna liczba. Kazano nam się ustawić w jednym szeregu i gęsiego podążać za mnichem prowadzącym na smyczy tygrysa. Wcześniej uprzedzono nas również, że ów tygrys jest samcem i lubi znaczyć teren, więc jeśli kogoś obsika, to należy zachować spokój, bo inaczej można stracić więcej niż tylko buty. Daniel marzył, by być tym wyróżnionym, niestety szczęście mu nie dopisało…
Potem została nam już tylko droga powrotna do Bangkoku, a następnie pociąg do Ayuttaya. Podróż miała trwać tylko 1,5 godziny, więc postanowiliśmy zaszaleć i pojechać klasą trzecią, szczególnie, że był już wieczór, więc upał nie doskwierał, a cena biletu w porównaniu z drugą klasą była znacząco różna. Słysząc trzecia pewnie myślicie o drewnianych ławkach. Nie moglibyście mylić się bardziej: drewniane ławy zostały obite ekoskórą w odcieniu lazuru tajlandzkich wód, który to kończył się metalową listwą, tak wyprofilowaną, by uwierać w potylicę. No i czas, któż liczyłby czas? Na 76-cio kilometrowym odcinku, który planowo miał być przejechany już strasznie wolno, bo przez 1,5 godziny, pociąg miał jedynie godzinę opóźnienia. Co ciekawe jadący z nami Tajowie przyjęli to ze stoickim spokojem stwierdzając, że normalnie spóźnia się więcej…