O 7 rano obudził nas straszny trzask. Jak się później okazało to nadgorliwy pan kuszetkowy zaczął już sprzątać puste łóżka. Tak więc z porządnego wyspania nici, ale przynajmniej miałam czas by nadgonić zaległości na blogu :)
Chiang Mai na wstępie nas pozytywnie zaskoczyło: było tylko gorąco, a nie upalnie! Cóż za przyjemna odmiana. Było również nieprzyjemne zaskoczenie: całe miasto spowite było w czymś na kształt mgły, co jak się później okazało jest pyłem połączonym ze spalinami i podobno powoduje, że ludzie w tym rejonie bardzo często umierają na raka płuc. Dlatego też znaczna część mieszkańców chodzi w maseczkach na twarzy. Mam nadzieję, że nam przez trzy dni aż tak mocno nie zaszkodzi :/
Nasz host- starsza Amerykanka, która przeprowadziła się tu pięć lat temu i uczy burmistrza angielskiego okazała się być lekko zdziwaczałą starą panną z dwoma kotami i obsesją na punkcie czystości swojej łazienki, ale jak to Daniel stwierdził: przynajmniej będzie można się porządnie wykąpać…
Chiang Mai okazało się świetnym miejscem wypadowym w pobliskie górzyste tereny: organizowanych jest mnóstwo wycieczek: trekking, rafting, odwiedzanie górskich plemion co ciekawe wycieczki te są w całkiem przystępnych cenach. Ale to dopiero później, dzisiaj skupiliśmy się na samym Chiang Mai i świątyniach (podobno w mieście jest ich aż 400). Stwierdziliśmy, że ostatni tydzień zdecydowanie zbyt mocno obfitował w obiekty sakralne i przez następnych kilka dni będzie trzeba odwrócić te proporcje. Spróbujemy czegoś nowego :)