Nauczeni doświadczeniami poprzedniego dnia wstaliśmy dość wcześnie. Jednak tak czy tak do wielkiego pałacu królewskiego udało nam się dotrzeć dopiero o 11, co biorąc pod uwagę fakt, że dwie taksówki i trzy tuktuki odmówiły nam podwiezienia do centrum (!) i musieliśmy korzystać ze znacznie okrężnej drogi skytrain-statek, uznaliśmy za niebywały sukces.
Tego dnia pogoda nie była tak łaskawa jak poprzedniego i z nieba lał się żar, tym bardziej odczuwalny, że do pałacu nie wiedzieć czemu należy założyć „skromne” ubranie, czyli długie spodnie i koszulka z rękawkami. Przy wejściu mieliśmy okazję uczestniczyć w nagminnym tu procederze „zedrzyj z turysty ile się tylko da”. Zabawa polega na tym, że miejscowi zastawiają przeróżne pułapki, a turysta robi co w jego mocy by nie dać się złapać. Na pierwszy ogień rzucono nam bandę przewodników, którzy zachęcali by skorzystać z oprowadzania za jedyne 400 batów od osoby plus jeszcze wejściówki. Tę przeszkodę ominęliśmy gładko, świadomi, że kolejnej czyli ceny wejściówki ominąć się nie da. Otrzymawszy kilkukrotne zapewnienie od kasjerki, że nie dostaniemy żadnej mapy ani broszury oprowadzającej po pałacu, polegliśmy z kretesem na kolejnej ustawionej przeszkodzie: audioguide. Szczęśliwi, że przechytrzyliśmy system wykupując tylko jedno urządzenie, udaliśmy się w kierunku bramek, gdzie wciśnięto nam w rękę darmową mapę z obszernym przewodnikiem po angielsku… Tego typu przypadków jest tak wiele, że człowiek przestaje wierzyć, że to tylko kwestia bariery językowej.
Sam kompleks pałaców i świątyń bardzo piękny, nietypowy, w zdecydowanie nieznanym nam stylu. Po jednym pałacu przyszedł czas za zwiedzanie następnego. Tym razem znacznie nowszego, największego tekowego pałacu na świecie, w stylu pięknej europejskiej willi. I tak jak w Polsce by nie niszczyć podłóg wymyśla się przeróżne systemy kapci na buty, tu zastosowano prostą zasadę: zdejmujesz buty i chodzisz na bosaka, albo w ogóle nie wchodzisz. Jak wszystkie proste rozwiązania system działa bez zarzutu.
Zmęczeni całodziennym chodzeniem (była już godzina 18) postanowiliśmy wziąć taksówkę do sklepu z garniturami. Pokazawszy na ulotce dokładny adres, uzyskawszy potwierdzenie, że taksówkarz wie gdzie to jest, ustaliwszy cenę i fakt, że po drodze nie będziemy odwiedzać żadnych innych sklepów, wsiedliśmy zadowoleni, że tym razem to już byliśmy tak przezorni, że na pewno dotrzemy na miejsce. Niedoczekanie. Po półgodziny jazdy, pan mówi, że to tu, my na to, że ten sklep się zupełnie inaczej nazywa i że my chcemy do tamtego, którego adres mu podaliśmy, on jeszcze raz zerka na ulotkę i oświadcza, ża tam to on pojedzie za podwójną niż ustalona cenę. Doprowadzeni już z tymi cholernymi taksówkami do białej gorączki zaczęliśmy wykrzykiwać, że jeśli nas tam nie zawiezie to my wysiadamy i nie płacimy. On na to, że mamy zapłacić. My, że nie dowiózł nas na miejsce. Odpuścił dopiero gdy zaczęliśmy straszyć policją. I tak znowu wylądowaliśmy nie wiedzieć gdzie, na dworze już ciemno, a wokół tylko bandy Tajów, więc zero nici porozumienia. Dopiero w KFC wywoławszy najpierw popłoch wśród obsługi, która nerwowo zaczęła szukać kogoś kto zna angielski, uzyskaliśmy cenną informację, że znajdujemy się niedaleko skytraina. Naszej opoki.