Pospało nam się dłużej niż to planowaliśmy i dopiero około 12.30 udało nam się wyjść ze schroniska. Wyszliśmy jednak niezmiernie zadowoleni, gdyż pan w recepcji poinformował nas, że najwygodniejszym sposobem zwiedzania Bangkoku jest wycieczka „hop on- hop off” statkiem w bardzo przystępnej cenie.
Jak się na nabrzeżu okazało, tutejsza rzeka- Chao Praya jest co najmniej dwa razy szersza niż nasza Wisła i według naszego przewodnika ”uważana jest przez Tajów za główną arterię Tajlandii”. No z pewnością jest to jeden z głównych śmietników…
Sama rzeka została zaprzęgnięta jako element systemu komunikacji miejskiej- co kilka minut pływają po niej chętnie przez tubylców wykorzystywane autobuso-stateczki, które zatrzymują się na 23 przystankach-nabrzeżach na całej długości Bangkoku.
W drodze na przystań klasycznie próbowano nas naciągnąć proponując wycieczkę po rzece i kanałach za jedyne 1200 batów, gdy podobny bilet miejskim stateczkiem kosztował 10 razy mniej, a jak się później okazało i tak przepłaciliśmy. Tak więc pływając od przystani do przystani, rozpoczęliśmy zwiedzanie. Najpierw udaliśmy się na słynny w całym Bangkoku rynek kwiatowy, na którym zobaczyliśmy pełną gamę warzyw. W życiu nie przypuszczaliśmy, że jest tyle gatunków cebuli: czerwone, żółte, a najpiękniejsze miały wręcz odcień purpury. Niemniejszy podziw wzbudzały różnorodne gatunki warzyw strączkowych.
Kolejnym przystankiem była wizyta w buddyjskiej świątyni Wat Pho z gigantycznym lezącym złotym Buddą w środku. Zadowoleni z siebie podążyliśmy w kierunku jednej z największych atrakcji Bangkoku, czyli do Wielkiego Pałacu. Jego zwiedzanie zakończyliśmy na tabliczce na budce strażnika głoszącej, że pałac otarty do 15.30. Zaraz jednak pojawił się sympatyczny pan, który poinformował nas, że dzisiaj to jeszcze możemy zwiedzić trzy inne świątynie, pokazał nam je na mapie i powiedział, że najlepiej pojechać tam tuktukiem, który nie powinien kosztować więcej niż 50 batów, co więcej: zaoferował, że dogada się z kierowcą dokąd ma nas zawieźć. Wprawdzie pod godzinami otwarcia, na tej samej tabliczce widniała subtelna sugestia, żeby nie ufać pomocnym nieznajomym, to jednak ochoczo podążyliśmy za nim. Byliśmy tak szczęśliwi, że wreszcie ktoś udziela nam kompetentnej informacji w języku angielskim, że uwierzylibyśmy mu we wszystko.
Wsadzeni do tuktuka myśleliśmy, że los się dzisiaj do nas uśmiechnął. Schody zaczęły się po wizycie w pierwszej świątyni, gdy kierowca tuk-tuka mocno łamaną angielszczyzną poinformował nas, że po drodze musimy odwiedzić jakiś sklep. My na to, że my żadnych sklepów zwiedzać nie chcemy, ale on strasznie nalegał i po paru minutach zatrzymaliśmy się pod sklepem jubilerskim, gdzie zaproponowano nam pierścionek ze szmaragdem ( i dodatkowo poinformowano, że polska gospodarka stoi na imporcie tajskich szmaragdów i rubinów) w wyjątkowo okazjonalnej cenie 6000 dolarów. My na to honorowo, że musimy sprawę przemyśleć i że jak na razie dziękujemy.
Wściekli jak osy mówimy tuktukowemu kierowcy, że my już żadnych sklepów zwiedzać nie chcemy, bo nie mamy na to czasu, a on, że musimy, bo inaczej nie dostanie darmowego talonu na benzynę. Mówił, że to już niedaleko i już za chwileczkę jedziemy dalej zwiedzać świątynie. Zrezygnowani, bo jak tu się wykłócać z facetem, który zna pięć słów po angielsku, zgodziliśmy się na ten dyktat, po czym zostaliśmy przeciągnięci przez pół miasta, by wreszcie trafić do sklepu z garniturami.
Po wyjściu zeń pan z rozbrajającą szczerością poinformował nas, że nie ma pojęcia do jakich innych świątyń ma nas zawieźć, nie wie gdzie są, a to co mu pokazujemy na mapie nie widzi, bo nie wziął okularów… Mając już wszystkiego serdecznie dosyć, poprosiliśmy o odwiezienie do miejsca skąd nas zgarnął i „znanymi” środkami komunikacji, czyli stateczkiem i skytrainem dotarliśmy do schroniska.