Podróż z Krabi do Bangkoku trwała zaledwie 13 godzin i wymagała jedynie 2 przesiadek. No w końcu do przejechania mieliśmy jakieś 500 kilometrów…
Co ciekawe podczas pierwszej przesiadki pani sprawdzająca bilety wyszła ku nam ze sporym plakatem, który łamaną angielszczyzna głosił, żeby wszystkie cenne rzeczy przełożyć do bagażu podręcznego, gdyż duze plecaki zostaną z pewnością przeszukane przez obsugę autobusu kiedy my będziemy smacznie spać…
Podróże bez wątpienia kształcą, my na przykład podczas dzisiejszej jazdy nauczyliśmy się, iż przypominającą autostradę dwupasmową jezdnią wszyscy poruszają się w jednym kierunku za wyjątkiem:
1. lokalnej ludności na motocyklach
2. lokalnej ludności prowadzącej bydło
3. lokalnej ludności jadącej ciężarówkami, ale tylko wolno i bardzo ostrożnie, ukradkiem można by rzec…
Co do wyboru miejsc w autobusie, to posiedliśmy pewną nową mądrość życiową: nie tylko nie powinno się wybierać miejsc z tyłu, ale również odradza się zajmowanie miejsc bezpośrednio nad toaletą, w szczególności jeżeli drzwi do rzeczonego miejsca odosobnienia przestały się zamykać piętnaście lat temu, czyli po 20 latach użytkowania autobusu. Jeżeli jeszcze dodać fakt, że higiena nie jest mocną stroną Azjatów (zamiast spłuczki zapewniono nam dwie butelki z wodą), to noc miała nam upłynąć w oparach absurdu i amoniaku. Nie polecamy :)
Do Bangkoku dojechać mieliśmy o godzinie 7 rano, dlatego ze zdziwieniem przyjęliśmy radosne okrzyki kierowcy o 3.45 nad ranem, że już jesteśmy na miejscu. Cóż począć ze sobą o takiej porze, w szczególności, że komunikacja miejska rozpoczyna kursować o 6.00? Co ciekawe wszystko inne, to znaczy sklepy, restauracje, kawiarenki internetowe działały w najlepsze i zastanawialiśmy się czy one już czy jeszcze są otwarte. Tak więc postanowiliśmy przeczekać do 6 rano przy butelce 7 up’a i następnie udać się skytrainem do naszego schroniska, gdzie padliśmy na lóżka po jakże wyśmienicie spędzonej nocy.
Po południu natomiast zaopatrzeni w mapę postanowiliśmy wyruszyć na zwiedzanie miasta. Bangkok to ogromne miasto: wraz z aglomeracją liczy sobie ponad osiem milionów mieszkańców, więcej jest jedynie sklepów sieci „7 eleven”, które są na każdym- dosłownie: na każdym rogu. Ogrom tego miasta odczuliśmy bardzo szybko na własnych nogach, gdyż trzy przecznice, które mieliśmy przejść do pierwszego celu okazały się być 3-kilometrowym marszem. A Bangkok do przyjaznych dla pieszych nie należy. I to z wielu powodów: odległości pomiędzy ważnymi punktami w mieście są bardzo duże, z nieba leje się żar, ulicami natomiast przelewa się jeden niekończący, absolutnie chaotyczny ciąg samochodów, autobusów o nieokreślonych numerach, motorów i oczywiście tuk-tuków. Ten niekończący się sznur pojazdów często sprzed kilku dekad produkuje niewyobrażalne ilości spalin i czyni spacerowanie po mieście jeszcze przyjemniejszym. Tutaj nie przechodzi się przez ulicę, tutaj człowiek walczy o przebrnięcie na drugą stronę. Zauważyliśmy, że im głębiej w Azję, tym sport jakim niewątpliwie jest uciekanie przed różnorakimi pojazdami w trakcie przekraczania jezdni, staje się grą coraz bardziej kontaktową. Czerwone światło na przejściu dla pieszych oznacza tutaj- stój i czekaj, bo zginiesz, zielone natomiast- no cóż jeśli naprawdę musisz, to teraz masz największe szanse, ale raczej biegnij.
Gdy dotarliśmy do pierwszej atrakcji turystycznej, okazało się, że wszystko jest już zamknięte. Zmęczeni i zniechęceni postanowiliśmy wrócić do schroniska. Los się do nas jednak uśmiechnął, gdyż w drodze powrotnej udało nam się zobaczyć króla Tajlandii jadącego samochodem. To znaczy Daniel go widział, ja zauważyłam tylko mundur. Na czas przejazdu ruch został wstrzymany, także można chyba sobie wyobrazić co za piekło rozegrało się gdy go wznowiono. Mając już dosyć dzisiejszego dnia kładzenia własnego życia na szali co kilka minut, postanowiliśmy pojechać do domu tuk-tukiem. Błąd. W Bangkoku mianem tuktuka określa się trójkołowy motorek z bardzo niewygodną dwuosobową kanapą z tyłu i daszkiem. Motorki te rycząc swoimi silnikami, lawirują pomiędzy innymi pojazdami zdecydowanie już poza granicą bezpieczeństwa. Pan kierowca co chwilę klął, trąbił i spluwał na ziemię, a my trzymając się kurczowo niewielkiej poręczy (jakby to w jakikolwiek sposób miało nam pomóc w momencie wypadku) z zamkniętymi oczami, modliliśmy się, żeby ta szaleńcza jazda się już skończyła. Jak się póżniej okazalo, to zdecydowanie nie była ostatnia nasza przygoda z tuk-tukami. Ale to już mialo miejsce następnego dnia.