Języku angielski, ile cię kochać trzeba ten tylko się dowie, kto cię stracił…
Mieliśmy wstać wcześnie rano i wypłynąć z wysp łódką o ósmej. Jeśli nie jest to Twoja, drogi Czytelniku, pierwsza wizyta na tym blogu, to z pewnością wiesz co będzie dalej, szczególnie, że poprzedniego dnia był wieczór pożegnalny z Australijczykami… Tak więc gdy budzik zadzwonił o szóstej usilnie się przekonywaliśmy, że jeśli wypłyniemy później to żadnego dramatu nie będzie.
O dwunastej wsiedliśmy na łódkę nieświadomi, że nasza podróż do miejscowości oddalonej o jakieś 550 kilometrów będzie trwała…dobę. Z początku wszystko szło jak po maśle: dwoma autobusami około godziny 17 dotarliśmy do malezyjsko-tajlandzkiej granicy. I tu zaczęły się schody.
Na granicy niewyobrażalnej ilości ludzi odpowiadała tylko niewyobrażalna ilość kurczaków, z których część biegała sobie swobodnie pomiędzy samochodami i motocyklami. Odprawa po stronie malezyjskiej poszła gładko, natomiast tajski celnik ubrany w chyba trochę nieprzepisowy uniform, bo w hawajską koszulę, zawrócił nas z kolejki, każąc wypełnić dodatkowe formularze. Na szczęście kolejka była mała- jakieś 3-4 osoby, więc szybko wypełniliśmy druki i grzecznie po raz kolejny odstaliśmy swoje. Gdy podeszliśmy do okienka hawajski celnik zaczął odprawiać nad naszymi paszportami specyficzny rytuał: przeglądał je, kilka razy wyszedł, podstemplował w paru miejscach, aż w końcu oddał, mówiąc, że możemy przebywać w Tajlandii do 60 dni. Cała ta procedura trwała jakieś 15 minut, więc za nami stworzyła się spora kolejka, niezbyt przyjaźnie na nas patrzących ludzi…
Od granicy do dworca kolejowego dzielił nas kilometr marszu. Już po paruset metrach zaobserwowaliśmy nietypową zmianę; tak jak w całej Malezji spotkaliśmy z 2 psy i olbrzymie ilości kotów, tak tu szliśmy po chodniku usłanym psami. Kotów z drugiej strony jak na lekarstwo. Jak się później okazało taka diametralna zwierzęca różnica ma podłoże religijne: muzułmanie uważają psy za zwierzęta nieczyste, więc zamiast nich namiętnie hodują koty. Stan ten nam jednak zupełnie nie przeszkadzał, więc maszerowaliśmy dzielnie dalej. Po paru minutach dotarliśmy do dworca gdzie planowaliśmy złapać wagon sypialny do SuratThani Rzeczywistość już wkrótce miała nas gorzko rozczarować. Była godzina 17sta jak się dowiedzieliśmy od strażnika dworcowego(z karabinem M16 na ramieniu) następny pociąg odjeżdża dopiero… jutro. Zapytany o „bus” wskazał palcem budynek nieopodal, w kierunku którego wartko ruszyliśmy. Dotarłszy doń pokazaliśmy kobiecie na mapie gdzie chcemy jechać, na co ona niezwykle podekscytowana zaczęła tłumaczyć, że autobus już odjechał, ale ona może go zatrzymać i nas tam podwieźć, więc musimy się spieszyć. Dokąd autobus jedzie? Trudno się tego było dowiedzieć od pani, która zna jakieś 10 słów po angielsku. Udało nam się jednak wywnioskować, że autobus jedzie niedaleko naszego miejsca docelowego, więc może być. Gdy się zgodziliśmy, pani zaczęła nerwowo wydzwaniać, a następnie jako środek transportu wskazała nam… dwa stojące obok siebie skutery. Dziarsko na niego wskoczyła i kazała mi siadać z tyłu. To samo uczynił jej znajomy zabierając Daniela.
Następnie, mając mały plecak na brzuchu i duży na plecach, popędziliśmy balansując na granicy poznania tajskiego asfaltu w stronę autobusu. Po paru minutach ostrej jazdy zatrzymaliśmy się przy sporym autokarze i zapakowawszy nasze bagaże ruszyliśmy. A drodze czas umilał na odtwarzacz DVD do którego załadowano koncert Tajskiej supergwiazdy – jakiegoś Pana, w trzech częściach, trzy godziny każda :/ Droga miała trwać 4-5 godzin, tak nam się przynajmniej wydawało. Czas ten wydawał się podejrzany już na początku, ponieważ dystans 400km w 4 godziny autokarem to wręcz nierealny rezultat. Jeżeli jeszcze doda się fakt, że co 20-30km na drodze ustawiony jest wojskowy punkt kontrolny z uzbrojonymi po zęby żołnierzami i okopami (do tej pory niestety nie udało nam się ustalic dlaczego- nie spotkaliśmy jeszcze żadnego na tyle władającego angielskim Taja, by poczuć przepływ myśli) to czas ten jest wręcz podejrzany. Korzystając z tego, że obok nas usiadł młody człowiek z baaardzo podstawową umiejętnością władania językiem angielskim zapytaliśmy o której będziemy na miejscu i już po chwili wiedzieliśmy skąd optymistyczne dane o podróży trwającej 4-5 godzin. Otóż na miejscu mieliśmy być o … 4-5 rano!
Tak więc siedzieliśmy w wypełnionym po brzegi autokarze (czasami gdy brakowało foteli, to donoszono plastikowe stołeczki rozstawiane w przejściu i jechało się dalej), słuchając wycia tajskiej super-gwiazdy. W ramach rozrywki Daniel grał w kalambury językowe z bardzo przyjaznym, ciągle go zaczepiającym, ale znającym po angielsku jakieś 20 słów Tajem. Na dodatek, nie wiedzieć czemu z klimatyzacji strasznie śmierdziało. Smród fluktuował: od zgniłych jaj, poprzez nieświeżą rybę, aż po zapach kamfory. Czasami był tak intensywny, że nie szło oddychać, ale wydaje nam się, że byliśmy jedynymi, na których robiło to wrażenie.
O trzeciej nad ranem zostaliśmy obudzeni i poinformowani, że właśnie tu powinniśmy wysiąść, bo tu przyjedzie autobus do Suratthani. Gdzie dokładnie i o której, to oczywiście nie było jak się dowiedzieć. Zaspani wytaszczyliśmy nasze bagaże i zorientowaliśmy się, że jesteśmy na przystani promowej. Gdzie? Tego do dziś nie wiemy, gdyż żeby nam jeszcze utrudnić i tak kiepską komunikację, Tajowie mają swój własny, bardzo nietypowy alfabet. Oczywiście o trzeciej nad ranem nie było tam żywego ducha. O czwartej zaczęli pojawiać się pierwsi pasażerowie, co wzięliśmy za dobrą monetę. I już o piątej pojawiła się obsługa przystani. Sama zostałam z bagażami, a Daniel poszedł dowiedzieć w okienku z angielskim napisem „informacja” o której odjeżdża autobus. Wrócił po pięciu minutach z wytrzeszczonymi oczami: pani w okienku z pełnym przekonaniem co do poprawności swej angielszczyzny wytłumaczyła gdzie i kiedy przyjedzie autobus. Sęk w tym, że z jej angielskiego nie był stanie zrozumieć ani słowa. Jedyne co zrozumiał to 7.30. Kolejna pani, tym razem ze sklepu, zapytana o to samo wypowiedziała znamienne 3 słowa „go sea (see?!) sun”, co jak się później okazało miało oznaczać: pójdźcie na nadbrzeże, autobus odjeżdża zaraz po wschodzie słońca. Na szczęście machnęła ręką w tym samym kierunku, co pani z informacji, więc niczym nie zrażeni, pełni nadziei, że tam się wszystko wyjaśni, udaliśmy się w tamtą stronę. Jako że w Tajlandii słońce wstaje bardzo późno, szliśmy w kompletnych ciemnościach, przyświecając sobie jedynie latarką przez jakąś zapadłą wieś aż w końcu ujrzeliśmy miejsce skąd odjeżdżać miał autobus. Ten przyjechał już koło godziny 6.00, kierowca potwierdził, że jedzie do Surattani, ale nie miał nas zamiaru doń wpuścić, więc kolejne półtorej godziny przesiedzieliśmy u jego kół, wdychając obłoki spalin. Kierowca- służbista rozpoczął boarding o 7:29 :)
Gdy w końcu dojechaliśmy do naszego upragnionego celu, zostaliśmy wysadzeni przy jakiejś bardzo ruchliwej ulicy, w miejscowości, której przewodnik Pascala poświęcił jedynie półstronicową wzmiankę- żadnych adresów schronisk, hoteli- niczego. Zmęczeni po nieprzespanej nocy daliśmy się namówić kierowcy tuk-tuka, że nas zawiezie do niedrogiego super-hotelu. I tak oto właśnie poznaliśmy nowy środek masowej komunikacji: tuk-tuk, czyli pick-up z daszkiem i dwoma ławkami nas pace. Hotel, pod który zostaliśmy podwiezieni zdecydowanie spełniał nasze oczekiwania- nowiuteńki (jesteśmy chyba pierwszymi gośćmi), o standardzie czterogwiazdkowego, za jedyne 49 zł za pokój. Postanowiliśmy zostać, poświęcić ten dzień na rekonesans i słodkie lenistwo.