Nasza przygoda z wyspami Perhentian rozpoczęła się od nerwowego poszukiwania bankomatu tudzież kantoru w Kota Baru. Okazało się, że Malezyjczycy mają własny system kart płatniczych i tylko nieliczne bankomaty największych banków przyjmują karty Visa lub Maestro. Tak więc biegaliśmy objuczeni naszym całym dobytkiem od bankomatu do bankomatu wiedząc, że powinniśmy zdążyć na najbliższy autobus, gdyż następny odjeżdża dopiero cztery godziny później. Kiedy tylko usłyszeliśmy, że bankomat zaczyna wypłacać pieniądze, Daniel ruszył niczym czołg w kierunku dworca, by rzucić się pod kola odjeżdżającego właśnie autobusu i w ten sposób go zatrzymać. Udało się bez ofiar w ludziach, co jeszcze pół minuty po nas do autobusu wparowała para zdyszanych Australijczyków, pytając o której godzinie odjeżdża następny autobus, jako że sami nie zdążyli jeszcze znaleźć działającego bankomatu. Błyskawicznie wyjaśniliśmy im gdzie należy się udać, a kierowca łaskawie zgodził się poczekać jeszcze pięć minut.
Po półtorej godziny drogi autobus wysadził nas w małej rybackiej wiosce, która rybacką już dawno przestała być, a większość mieszkańców zajmuje się sprzedażą biletów na wyspy. Zaopatrzeni w takowe, zrobiliśmy szybko podstawowe zakupy uprzedzeni o tym, że na wyspach ceny się podwajają i czekaliśmy na motorówkę. Ta okazała się całkiem nowoczesną i mknąc przez cudowny granat wód w ciągu pół godziny podwiozła nas na oddalone o 21 kilometrów od lądu wyspy Perhentian.
Kiedy łódź stanęła około 100 metrów od brzegu, podpłynął do nas miejscowy młodzieniec i uprzejmie oświadczył, że ponieważ duże lodzie nie mogą podpływać tak blisko, on podwiezie nas na ląd, poi czym dodał pod nosem, że ta przyjemność będzie nas kosztowała jedyne 2 ringity od łebka, przy czym było nas na łódce około 15 osób. Jako że w biurze, które nam sprzedawało bilety nie było mowy o dopłacie za taksówkę, my i Australijczycy zaczęliśmy się buntować i pytać gdzie by nas podwieźli jeśli nie zapłacimy za taksówkę? Wyrzuciliby nas 100 metrów od brzegu? Przestraszony „motorniczy” zaczął coś gadać pod nosem po malajsku pokazując w kierunku niedalekiej przystani. Gdy my powiedzieliśmy, że my tam właśnie chcemy i nie mamy zamiaru się przesiadać, mocno zdenerwowany taksówkarz zaczął nam grozić, że jak będziemy wracać, to ktoś nas będzie musiał zawieźć na łódź, a są tylko dwie taksówki. My radośnie odparliśmy, że najwyżej zostaniemy tu na zawsze, po czym popłynęliśmy w kierunku przystani, oddalonej o kilkanaście metrów od miejsca, do którego chciał nas powieźć taksówkarz. Jak się później dowiedzieliśmy jego desperacja wynika stąd, że owa przystań została wybudowana w tym roku i jego dotychczasowa praca straciła rację bytu.
Szybko znaleźliśmy domek do spania, ale jak się w niedługim czasie okazało nie byliśmy jego jedynymi lokatorami. Za łóżkiem wylegiwały się trzy dorodne jaszczury i nie mówimy tu o sympatycznych małych gekonach z Kuala Tahan, ale o solidnych, trzydziestocentymetrowych gadach. Szczęśliwie po szybkiej akcji z miotłą jaszczury były już u sąsiada. Zafascynowani wielkością napotkanej fauny, rozsiedliśmy się na ganku. Przyglądając się przez chwilę gęstwinie naszego ogrodu, ze zdumieniem zauważyliśmy, że jedna ze sporych kłód zmierza powoli w naszym kierunku. Chwyciwszy za aparat postanowiliśmy podejść odważnie do tajemniczego stwora. Ku naszemu zdumieniu okazało się, że po naszym ogrodzie przechadza się… ponad metrowy legwan! Zauważywszy nas rozwinął prędkość, której nasz pies nigdy nie potrafił :)
A teraz o samych wyspach Perhentian. Mniejsza nazywa się Kecil (i to właśnie na niej mieszkaliśmy), a większa Besar. Na mniejszej nie ma prądu, to znaczy jest tylko w określonych godzinach, produkowany przez agregaty prądotwórcze, a ciepła woda jest luksusem w najlepszych z kilkunastu położonych na wyspie ośrodków.
Pierwsze wrażenie było oszałamiające: znaleźliśmy się w raju: lazurowy kolor wody, morze ciepłe i spokojne niczym jezioro, na plaży dorodne palmy pełne kokosów i biały, miękki piaseczek. Do tego bezchmurne, błękitne niebo i tylko kilka osób.
Woda była tak ciepła, że wchodząc człowiek nie czuł nawet dreszczyku chłodu, a wychodząc ta przy brzegu parzyła. Jej przejrzystość sprawiała, że miejsce to było wręcz stworzone do pływania z fajką, szczególnie, że morze pod powierzchnią skrywało ogrody raf koralowych, z milionami (naprawdę!) małych, kolorowych rybek (widzieliśmy rybkę Nemo). Czas na wyspach płynął nam na pływaniu i opalaniu. Ostatniego dnia wybraliśmy się na wycieczkę łódką, podczas której pływaliśmy z olbrzymimi, metrowymi żółwiami (dotykaliśmy ich), a także z niegroźnymi rekinami.
Niestety, tak jak podaliśmy w tytule raj ten został skrzywdzony- skrzywdzony przez człowieka. I to nie jak by się mogło wydawać przez turystów, tylko przez jego mieszkańców, którzy nie doceniając urody tego miejsca, robią niego wysypisko i „doją’ je jak tylko jest to możliwe.