Jako że postanowiliśmy roztropnie planować wydatki, dalsza podróż minibusikiem nie wchodziła w grę. Miejscowa ludność żyje chyba tylko i wyłącznie z obsługi turystów i pracy na państwowych stanowiskach, więc tam gdzie może zdziera z biednego turysty. Tak więc gdy pytaliśmy się po raz pierwszy tłumaczono nam, że innej możliwości dotarcia do Jerantut, czyli stacji kolei jak minibusem za 25 ringitów (ryngitów?) od osoby, nie ma. A później jak człowiek drążył temat, to się znalazł autobus, który za jedną czwartą też podwiózł pod stację.
Na stacji panowie kolejarze poinformowali nas najpierw, że pociąg ma 45-cio minutowe opóźnienie, a następnie postawili nas przed dylematem, którą klasą chcemy podróżować: pierwszą, drugą czy ekonomiczną? Jadący z nami Norwegowie bez wahania wybrali drugą, my natomiast, naczytawszy się w przewodniku o uroku klasy ekonomicznej, w której miejscowe kobiety, ubrane w regionalne stroje przemieszczają się pomiędzy wioskami w drodze na targ, wioząc płody swej ziemi i sprzedając je zgłodniałym turystom w pociągu, postanowiliśmy zaryzykować klasę ekonomiczną, szczególnie, że cały pociąg miał być klimatyzowany.
Jak już się pewnie domyślacie, przewodnikowa opowieść okazała się zdecydowanie odbiegać od tego co zastaliśmy w rzeczywistości. Zamiast lokalnych kobiet była banda piętnastoletnich chłopców, którzy skakali po fotelach niczym małpy w bananowym gaju, a klimatyzacja była włączona, ale nie bardzo działała. Podróż miała trwać siedem godzin, a my już po kwadransie mieliśmy zdecydowanie dość folkloru. Daniel ustalił z konduktorem, że za dopłatą 12 ringitów, możemy się bez problemu przenieść do drugiej klasy. Teraz od upragnionego luksusu dzieliły nas tylko dwa przejścia pomiędzy pędzącymi wagonami. Połączenia między wagonami były dość solidne i szczelne, nie licząc jednej sporej dziury do przeskoczenia- w podłodze.
Rozsiedliśmy w czystszych (co nie oznacza czystych) fotelach, rozkoszując się chłodem naprawdę klimatyzowanego wagonu. Swego rodzaju ciekawostką, były dwie wielkie plazmy przyśrubowane do ścian wagonu, na których już wkrótce mogliśmy oglądać klasykę współczesnej kinematografii amerykańskiej w postaci takich hitów jak Iron Man i Death Race.
Pociąg wolno podążał przez zieloną dżunglę, zatrzymując się na każdej napotkanej stacyjce. Ludność z pobliskich wiosek wybiegała na stację, by zobaczyć pociąg (jego przejazd to chyba jedyna atrakcja w ciągu dnia) i pomachać nam.
Gdy późnym wieczorem kazano nam wysiadać, okazało się, że stacja oddalona jest od Kota Bahru o jakieś 5 kilometrów, a ostatni autobus odjechał trzy godziny temu. Nie pozostało nam więc nic innego, jak zgodzić się wygórowaną cenę taksówkarza, który nie chciał jej spuścić ani o ringita, wiedząc, że jesteśmy zdani na jego łaskę i niełaskę. Szczęśliwie Norwegowie też musieli dotrzeć do miasta, więc pojechaliśmy razem. Tam zamieszkaliśmy w schronisku o nazwie Ideal, któremu do ideału dużo brakowało.