Miała być fascynująca opowieść w stylu Indiany Jones’a, w której my między lianami wspinamy się niedostępnymi szlakami, obserwując dzikie zwierzęta. Niestety miało być dobrze a wyszło jak zawsze- dżungla to nuda. To znaczy na pewno jest fascynująca, ale nie w tym pierwszym, turystycznym kontakcie, gdzie podąża się szlakami wyłożonymi plastikowymi kładkami. A z drugiej strony zejście z utartych szlaków jeżeli nie ma się w tym zakresie żadnego doświadczenia byłoby nie tylko niemądre, ale i bez porządnej maczety niemożliwe, bo ta dżungla cholernie gęsta. Poza tym chodzenie po górach w kilkudziesięciostopniowym upale, przy wilgotności sięgającej stu procent to nie jest to co tygryski lubią najbardziej. Trzeba mieć nie tylko ambicję, ale i kondycję :D
Nie zrozumcie nas jednak źle, nie nazwalibyśmy tego dnia straconym, a to wszystko dzięki najdłuższemu (oczywiście jak zwykle według miejscowych) linowemu mostowi zawieszonemu około 30 metrów ponad ziemią wśród konarów drzew, czyli ogólnie rzecz ujmując 560 metrów splecionych kilku lin (w tym dwie metalowe) i kładki do chodzenia. Wysokość Daniel próbował sprawdzić empirycznie dokonując aktu splunięcia naukowego połączonego z pomiarem czasu. Niestety nie wiedzieliśmy jaki przyjąć opór powietrza, więc wychodziły nam nieprawdziwe wyniki. Wnioski z doświadczenia: było wysoko jak cholera :)
Kolejnym humorystycznym punktem dzisiejszego dnia były nasze wysiłki a la Tarzan i Jane. Mierne rezultaty oceńcie sami.