Dzisiejszy dzień zaczął się bardzo wcześnie, gdyż już o 6:30. Ale za to bardzo smacznie, na śniadanie w pobliskiej knajpce zjedliśmy naleśniki z bananami.
Tak wczesne przebudzenie nie było oczywiście dobrowolne- o ósmej pod nasz hotel miał podjechać busik i zabrać nas do parku narodowego- Taman Negara.
Zajmując miejsca na ostatniej kanapie byliśmy bardzo szczęśliwi, gdyż siedzieliśmy we dwójkę w miejscu, gdzie były cztery zagłówki. Już wkrótce miało się okazać, że popełniliśmy strategiczny błąd. Nigdy, przenigdy w Azji nie wolno siadać na tylnych siedzeniach. W ramach biletu mieliśmy zapewnionego sześciogodzinnego rollercoaster’a, z tą tylko różnicą, że na kolejce człowiek wie kiedy będzie następna hopa. Natomiast na krętych malezyjskich drogach już nie bardzo- asfalt kładziony jest dość frywolnie. I choć drogi wyglądają na nowoczesne i dobrze utrzymane, to skacze się po nich jak piłeczka pingpongowa. Jako, że przerwy nie były przewidziane w programie, a upał zmuszał do picia, dodatkowych emocji dostarczały pełne pęcherze :) Podróż wydawała się nie mieć końca, także z ulgą przyjęliśmy fakt, że nasz małomówny kierowca w pewnym momencie zatrzymał się przed budynkiem i kazał wysiadać, sam wyrzucając w piach nasze bagaże.
Okazało się, że byliśmy przy przystani łodzi, które miały nas zabrać w górę rzeki, aż do dżungli. Łódź to w ogóle dużo powiedziane: tylko kilkanaście drewnianych desek zbitych w umiejętny sposób dzieliło nas od leniwego nurtu rzeki. Podróż łódką trwała prawie trzy godziny i dostarczyła nam nielada atrakcji, szczególnie gdy parokrotnie zgasł motor. Punktem kulminacyjnym podróży był jednak moment, w którym motor zgasł na środku rzeki, nasz przewodnik zaklął po swojemu siarczyście i pieczołowicie zaczął wypompowywać z łodzi wodę. Pompa oczywiście ręczna, naczyniowa- plastikowy kubek po lodach :D No, ale tych wspaniałych widoków warto było.
Wylądowaliśmy tuż przy granicy parku narodowego. Wioska, w której mieszkamy, gdyby nie te kilka skleconych chałup i parę hotelików wciśniętych gdzieś między drzewa, nie różniłaby się zbytnio od dżungli. Przykładem tej leśno-ludzkiej koegzystencji może być fakt, że w naszym klimatyzowanym pokoju oprócz nas mieszka kilka przyjaznych gekonów. Gdy poszliśmy do gospodarza, żeby coś z nimi zrobił, on zrobił wielkie oczy i stwierdził, że to dżungla, tu gekony mieszkają, a poza tym są to nieszkodliwe zwierzątka, które krzywdy nam nie zrobią… A że za pokój jak na dżunglowe zdzierstwo płacimy przyzwoicie, to postanowiliśmy pokochać naszych współlokatorów… Na pocieszenie pozostał nam fakt, że w pobliskim, zdecydowanie droższym hotelu są dodatkowo mniej egzotyczne stworzenia, a mianowicie karaluchy.